Po powrocie z Bromo dostajemy informację, że lokalny autobus odjeżdża o 9:30 i o 12. Pakujemy bagaże i po 9 czekamy już z wszystkimi tobołami na środku wioski. Sto pytań dokąd jedziemy, w końcu pada hasło Probolinggo, miasta do którego chcemy się dostać. Cena 150 tys. rupii. Prychamy z pogardą – autobus kosztuje 25 tys. No i dowiadujemy się, że w takim razie autobusu nie będzie, bo nie ma ludzi. Cóż, czekamy. Mija nas poznana kilka dni wcześniej para Australijczyków. Dołączą do nas o 12.
Także siedzimy na murku wraz z miejscowym, który uciekającym okiem z zainteresowaniem obserwuje nasze ruchy, zagląda do przewodnika, częstuje jakimiś miętówkami. Życie wsi toczy się tuż obok nas. Przez 1,5 godziny obserwujemy mieszkańców, a oni nas. Z wulkanu Bromo wydostaje się coraz czarniejszy dym. Ma się wrażenie jakby za chwilę miał eksplodować. Jakieś poruszenie, mężczyzna, który oferował nam wcześniej przejazd za 150 tys. woła Probolinggo i macha uporczywie. Nazbierało się trochę ludzi, więc cena spadła do 25 tys. Czekanie popłaca.
Niewiarygodne, ilu ludzi może się zmieścić do minibusa. Po kilku kilometrach jedziemy już w takim ścisku, że „zarządca“ autobusu jedzie na zewnątrz na jakiejś drabince. (W autobusach w Indonezji, oprócz kierowcy, jest też nazwany przez nas zarządca. To on dzierży w dłoni kasę, decyduje gdzie i kiedy się zatrzymać i przez otwarte drzwi nawołuje ludzi).
No change given :)
Ilość miejsc jest nieograniczona :)
W końcu docieramy do Probolinggo. Standardowo sto pytań, gdzie chcemy jechać, a jak odpowiadamy, że nigdzie, to zaczyna się runda druga – w jakim hotelu się zatrzymujemy. Oni chyba zawsze mają coś do zaoferowania. Na dworcu okazuje się, że Australijczycy jadą w tym samym kierunku co my. Hanan i Umar, to młode małżeństwo muzułmanów, którzy wybrali się właśnie w 10-miesięczną podróż dookoła świata. Hanan ma korzenie Libańsko-Syryjskie, Umar jest pół Indonezyjczykiem. I tu mamy szczęście. Odtąd zostaje naszym tłumaczem, nie zdzierają już z nas tyle pieniędzy i co najważniejsze – wiemy w końcu co zamówić. Jemy razem lunch, w między czasie szukamy najtańszej opcji dostania się do Solo, miasta oddalonego jakieś 350 km na zachód.
Obiecana 7-godzinna bezpośrednia podróż do Solo, kończy się 9-godzinnym nocnym przejazdem z przesiadką. Zaczynamy już powoli do tego przywykać. Podczas podróży nie musimy martwić się o jedzenie. Co kilkanaście kilometrów autobus zapełnia się grupą ludzi próbujących nam wcisnąć dosłownie wszystko. Jeden po drugim pięć razy przechodzą przez autobus. Od czasu do czasu ktoś śpiewa, gra, zbiera pieniądze i wychodzi. I tak wkoło. Oczywiście bez przerwy z głośników napieprza (gra to za mało powiedziane) indonezyjskie karaoke. O północy zmienia się na jakieś modły. Uszy odpadają, bo poziom głośności jest dziesięć razy wyższy niż być powinien. W nocy docieramy do Solo i w czwórkę znajdujemy nocleg. Od tej pory podróżujemy już razem.
Autobusowy śpiewak (godzina 23)
Solo, to jedno z większych miast Jawy, bardzo tradycyjne, z wieloma targami. Udajemy się na wypad poza miasto, gdzie na zboczach wulkanu Lawu znajdują się ruiny dwóch erotycznych świątyń hinduskich. Dotarcie tam zajmuje nam 3 godziny, godzina na miejscu i 3 godziny z powrotem do miasta. Tutejszy transport już nas nie dziwi :) czas spędzony w minibusach pozwala na drzemki, co przy ciągłych upałach i wczesnych pobudkach jest zbawienne.
Solo
Hinduska świątynia erotyczna Sukuh
Wieczorem jedziemy do Prambanan. Docieramy do miasta i szukamy pierwszego lepszego hotelu. Okazuje się najtańszym ($2 od osoby), ale też najgorszym miejscem, w jakim kiedykolwiek spaliśmy. Grzyb na ścianie wydzielał silną woń na cały pokój, toaleta na korytarzu, brak prysznica. Zimna woda to standard już od kilku dni, więc to nam akurat nie przeszkadza. Myć trzeba się za pomocą plastikowego kubeczka, do którego nalewa się wody i się nią polewa. W Indonezji w większości miejsc zamiast standardowych „naszych“ toalet, jest dziura w podłodze, a spuszcza się za pomocą tego samego plastikowego kubeczka, nabierając wodę z wielkiej umywalki. Więc cokolwiek chcesz zrobić, trzeba jakoś nad tym kucnąć. Sikanie opanowałam już prawie do perfekcji. Tak, żeby tam nie wpaść i też żeby się nie obsikać. Na początku było ciężko. Papier toaletowy to jakiś luksus, więc generalnie jego brak.
Hotelowe amenities ;)
W Prambanan znajduje się największy na Jawie kompleks świątyń hinduskich. Od rana udaliśmy się na zwiedzanie. Wspaniałe świątynie poświecone bogom Shiva, Brahma i Vishnu oraz dziesiątki mniejszych świątyń uległy zniszczeniu podczas trzęsienia ziemi sprzed kilku lat. Prambanan leży w pobliżu wulkanu Merapi (2911m n.p.m), który wykazuje się ogromną aktywnością. Co kilka miesięcy powoduje wstrząsy, a ostatnia wielka erupcja miała miejsce rok temu. Setki kamiennych bloków runęło na ziemię i czeka na poskładanie w taki sam sposób, jak były ułożone w IX w. Prace na terenie kompleksu trwają bezustannie, ale miną lata zanim Prambanan zostanie całkowicie odbudowany. Mimo tego, główne świątynie są już w większości odbudowane i warto jest kompleks odwiedzić. Zostaliśmy oprowadzeni przez grupę uczennic, które uczą się na przewodników. Opowiadały nam o poszczególnych świątyniach i wyjaśniały historie ukryte w kamiennych płaskorzeźbach.
Prambanan.
Kamienie na pierwszym planie, to ruiny mniejszych świątyń
zniszczonych na skutek trzęsienia ziemi.
Standardowy targ
Następnie udajemy się do Yogyakarty - jednego z głównych ośrodków Jawy. Miasto niewątpliwie klimatyczne, gdzie tradycja łączy się z „nowoczesnością“, miejsce ważne kulturowo, popularne wśród artystów. Nocujemy w ciekawej dzielnicy z wąskimi uliczkami, kawiarenkami i pralnią na każdym kroku.
Yogyakarta
Tradycyjne indonezyjskie wdzianko :)
Rano tłuczemy się 4 autobusami, by dotrzeć do Borobudur – największej świątyni buddyjskiej na Jawie. Zbudowana w IX w. zawiera około 1500 płaskorzeźb przedstawiających buddyjskie scenny i ponad 500 posągów samego Buddy. Położony w centrum pięknego ogrodu kompleks z widokiem na wulkan Merapi daje naprawde piękne wrażenie.
Jedna z atrakcji Borobudur
Borobudur
Wulkan Merapi
Prace konserwacyjne
Bazarowa restauracja, czyli tam gdzie sanepid nie dociera :)
Nie wiem, jak to się stało i dlaczego nie załatwiliśmy tego wcześniej, ale okazuje się, że nie mamy wizy do Chin. Lot w poniedziałek. Jest czwartek, a cały proces otrzymania wizy trwa około 4 dni. Piątek to ostatni dzień roboczy.
Z żalem żegnamy się z towarzyszami naszej podróży, bo spędziliśmy ze sobą wspaniałych kilka dni. Taksówką pędzimy na dworzec i o 16 siedzimy już w nocnym autobusie do Jakarty. Planowana podroż – 12 godzin. O 9 rano musimy być w chińskiej ambasadzie w stolicy Indonezji. Co z tego wynikło i czy polecimy do Chin dowiecie się w następnym poście...
Więcej zdjęć kliknij tutaj
Poniżej mapka naszej indonezyjskiej tułaczki :)
Pozdrawiam,
Ania
Prawie sie minelismy :) My jutro zwijamy sie z Sumatry do Singapuru. Kto wie, moze tez do Chin zawitamy. Duzo zalezy od Waszych relacji:)
OdpowiedzUsuńPozdrawiamy
merfi i monia