czwartek, 21 stycznia 2010

Paintball :)

Ostatni wtorek dostarczył nam nieco atrakcji :) Jako że Mateusz nie miał pracowniczego Christmas Party, właściciele restauracji, w której pracuje zafundowali pracownikom wypad na paintball :) A z racji, że... w sumie nie wiem z jakiej racji - na owy paintball mogłam pojechać również ja ;)

Dla niezorientowanych - paintball, to rodzaj gry zespołowej, polegającej na prowadzeniu pozorowanej walki przy użyciu urządzeń zbliżonych kształtem i zasadą działania do broni pneumatycznej, które za pomocą sprężonego powietrza lub dwutlenku węgla wyrzucają kulki wypełnione farbą na bazie żelatyny spożywczej. Trafienie przeciwnika, podczas którego kulka rozbija się, pozostawiając kolorowy ślad na ciele zawodnika, powoduje jego eliminację z gry. (Taka mądra regułka z wikipedii;))

Na miejscu zbiórki stawiliśmy się o 6:30 (rano!!) i wszyscy w doskonałych humorach, gotowi do boju wybraliśmy się do oddalonego o 60 km od centrum Sydney pola bitwy - łącznie 16 osób na 4 samochody.
Po przebraniu się w pseudo wojskowe kombinezony, wysłuchaniu zasad bezpieczeństwa i zasady działania broni, zostaliśmy podzieleni na dwie drużyny (do naszej grupy dołączono jeszcze dwie mniejsze, więc razem było nas około 28 osób). W lesie wyznaczone były różne pola bitwy, od najprostszych, gdzie ukrywaliśmy się za prostymi elementami, do naprawdę dużych, z bazami, czołgami, autami wojskowymi itp. Zabawa naprawdę przednia! :D Po 4-godzinnej walce na różnych polach, oblepieni czerwoną farbą, zmęczeni, spoceni, ale zadowoleni - zjedliśmy lunch i wróciliśmy do domu. Muszę przyznać, że walka była na tyle męcząca, że po powrocie padliśmy z Matem do łóżka i ucieliśmy sobie 3-godzinną drzemkę ;) Oczywiście efekty gry mamy do dzisiaj - kilka siniaków i niesamowite zakwasy!! Ehh, ale warto! :D

Nasza paintballowa ekipa :)
płk Anna i szeregowy Mat :)

Szeregowiec Ryan :D

G.I. Jane ;)

środa, 13 stycznia 2010

It's Me!bourne :)

Zawsze chciałam mieć urodziny w lecie... cóż marzenia się czasem spełniają, ale nie wiedziałam, że w takim natężeniu! Wystarczyłoby mi przeciętne 25 stopni, ale od razu 43?!

Ale od początku... ;)

W poniedziałek, w dniu moich urodzin, tuż po północy Mat oznajmił mi, że za 6 godzin wstajemy na samolot do Melbourne - raptem dwudniowa wycieczka 1000 km za miasto ;P Totalnego zaskoczenia nie było, bo już dawno wzięłam urlop w pracy, wiedziałam, że gdzieś jedziemy na 2 dni, niespodzianką było tylko miejsce :)

Dla niezorientowanych mapka ;)

Toteż wsiedliśmy w samolot w dosyć pochmurnym Sydney i po 1,5 h lotu wysiedliśmy w przegorącym Melbourne :) A że moje Kochanie stanęło na wysokości zadania, to i hotel mieliśmy w samym centrum miasta ;) Zostawiliśmy rzeczy i ruszyliśmy na zwiedzanie. Szybko się okazało, że pogoda na zwiedzanie, to może nie była do końca trafiona, bo termometry wskazywały - o zgrozo! - 43,6 stopnie!! Żar z nieba, to chyba za mało powiedziane! Ale co tam, my twardzi turyści z przewodnikiem w ręku i aparatem na szyi ruszyliśmy na podbój miasta! Szybko zaniepokoił nas prawie brak mieszkańców, zupełny brak turystów i pozamykane co niektóre restauracje. Co się okazało - wszystkie gazety informowały, żeby przez cały dzień pozostać w domach i klimatyzowanych pomieszczeniach. Fakt, że baaardzo opornie szło nam to zwiedzanie, bo co chwilę musieliśmy się chłodzić w galeriach handlowych i sklepach, ale w sumie to dużo zobaczyliśmy :)

Takie kartki widniały na niektórych restauracjach czy też innych punktach
(dla niewtajemniczonych: Zamknięte z powodu ekstremalnego upału!)

Melbourne, niegdyś stolica i drugie co do wielkości miasto Australii uznawane jest za bardzo kulturowe, z mnóstwem teatrów, kin, galerii sztuk i wystaw, a także uniwersytetów. I tu będę szczera - nie powaliło mnie na kolana. Może przez ten upał i fakt, że było tak opustoszałe odnieśliśmy z Matem takie wrażenie, ale tak naprawdę - do Sydney się nie umywa ;) Oczywiście zwiedziliśmy przewodnie punkty miasta. Byliśmy na Eureka Tower - drugiej najwyższej wieży na półkuli południowej, liczącej prawie 300 metrów wysokości. Na 88. piętro (gdzie znajduje się taras widokowy) winda jedzie 38 sekund, także dosyć szybko :) Widok oczywiście piękny:)

Widok na Melbourne z Eureka Tower
My :)

Centrum miasta nad rzeką YarraWyrównaj do środka

Byliśmy w National Gallery (ale tylko schłodzić się :P), w Royal Botanic Gardens (ale było za gorąco, żeby jakoś długo po nich chodzić;)), zrobiliśmy spacer wzdłuż rzeki Yarra (co chwilę chłodząc się w galerii handlowej), dotarliśmy do Docklands - portu z restauracjami (ale w przeciwieństwie do Darling Harbour - życiem nie tętniło). Toteż wymęczeni upałem wsiedliśmy w tramwaj i udaliśmy się nad ocean :) I oczywiście co? Plaża, która już w ogóle do tych z Sydney się nie umywa! Śmierdzące glony i martwe meduzy przy brzegu (chyba im też było za gorąco;D)! No ale pozytywne aspekty też znaleźliśmy - fajne restauracje tuż przy samej plaży, gdzie też się posililiśmy w trakcie pięknego zachodu słońca nad Pacyfikiem! (Dla przypomnienia dodam, że w Sydney słońce nie zachodzi nad oceanem, lecz po przeciwnej stronie - nad miastem:/).

I tu o dziwo znaleźliśmy trochę mieszkańców chłodzących się w wodzie :)

Trochę mojego artyzmu ;)

Mat na molo :)

Molo

Zachód słońca na St Kilda Beach :)

Muszę jeszcze dodać, że te zdjęcia wyglądają ładnie, ale w rzeczywistości, tak jak opisałam, aż tak ładnie nie było ;)

Wracając z plaży wjechaliśmy raz jeszcze na Eureka Tower (mieliśmy bilet sun&stars upoważniający do wejściówki w dzień i w nocy) z której tym razem rozpościerał się cudowny widok na Melbourne nocą:) Trzeba przyznać, że Melbourne nocą jest znacznie ładniejsze niż w dzień ;) nareszcie ludzie wyszli na ulicę, a w restauracjach nad rzeką zaczęło tętnić życie:) także zrobiło się całkiem sympatycznie :) Udaliśmy się do bottle shopu, zakupiliśmy wino na wieczór co by nadal celebrować moje urodziny i tym optymistycznym akcentem zakończyliśmy dzień pierwszy:)

Mateuszowi bardzo spodobało się jego nazwisko w hotelowym telewizorze ;P

Rano pobudka, śniadanie (podczas którego prognoza pogody w telewizji, zapowiadająca kolejny dzień z 40 stopniami, przyprawiała mnie o niestrawność), wymeldowaliśmy się z hotelu i ruszyliśmy na Victoria Market - największy market w Australii, ale szybko porzuciliśmy nasze chodzenie między stoiskami dosłownie z wszystkim, bo może i był duży, ale niczym się nie różnił od ruskiego targu w Polsce ;) Na szczęście prognozy meteorologów się nie sprawdziły i było 30 stopni ;P czyli można było oddychać :D

Sztuka Aborygenów - Victoria Market

Dalej nasze kroki skierowaliśmy na Federation Square - najpopularniejszy plac Melbourne, gdzie wstąpiliśmy do Australian Centre for the Moving Image - czyli wszystko co z filmem związane. Podobno mają w swoich zbiorach każdy film, jaki chcesz zobaczyć. Nie sprawdzaliśmy ;) Stamtąd udaliśmy się do Melbourne Museum. Muzeum bardzo ciekawe, podzielone na różne sekcje m.in. Sztuka Aborygenów, Ciało i umysł, Prehistoria czy Egzotyczna roślinność.

W sekcji Ciało i umysł znaleźliśmy krzywe zwierciadła...

... jak i pokój iluzji, gdzie ja, stojąc w jednym rogu, byłam połowę mniejsza niż Mateusz stojący w drugim rogu :)

Royal Exhibition Building

I ostatnim punktem była dzielnica Fitzroy - niby jakaś taka oryginalna, ale że tej oryginalności z Matem nie dostrzegliśmy, to wróciliśmy do centrum, gdzie już na spokojnie zjedliśmy obiad, pospacerowaliśmy nad rzeką i udaliśmy się na lotnisko, skąd o 20 mieliśmy samolot do NASZEGO Sydney ;P

I w tym momencie składam serdeczne podziękowania red. Matowi, który był organizatorem tej wspaniałej niespodzianki :* Jak to się mówi - chłopak się postarał ;) DZIĘKUJĘ KOCHANIE :D

Pozdrawiam,
Ania :)