piątek, 8 kwietnia 2011

Nie lubisz swjej pracy?

Bali opuszczamy już w w tradycyjny dla miejscowych sposób, bierzemy tzw. bemo, które jest publicznym środkiem transportu, niestety wyparty przez taksówki i wszechobecne  skutery. Jest śmiesznie, w środku śmierdzi spalinami i tolerujemy papierosek kierowcy. Bemo zabiera nas do głównej stacji autobusowej, stąd ruszamy na Jawę. Przeprawa promem z Bali dostarcza nam kolejnych niespotykanych wcześniej wrażeń. Okazuje się, że autobus oprócz przydatnej klimatyzacji ma także karaoke, które sobie gra na okrągło i po chwili z Anią nucimy melodię lokalnej gwiazdy. Nagle do środka wpada kilkanaście osób uporczywie sprzedawających napoje, bułeczki, suszone banany, zupy na gorąco czy też oryginalne okulary firmy GURCI. I tak przechodzą z 10 razy przez autobus, za każdym razem pytając czy coś chcemy.
Wysiadamy w miejscowości, gdzie najbliżej nam do Kawah Ijen. Nie ma tu informacji czy rozkładu jazdy, z resztą nigdzie nie ma, z reguły autobusy odjeżdżają jak są pełne. Idziemy przed siebie z myślą: „coś złapiemy“. Pytamy pierwsze napotkane osoby, chętni znajdują się od razu, tylko cena jaką dyktują jest równowarta z przelotem helikopterem. Negocjacje trwają dobre 20 minut, a wokół nas zebrało się już z pół wsi. Nie oszukujmy się, od Bali czuję się jak portfel wypchany pieniędzmy, z którego każdy chce wyciągnąc swoją dolę. Operujemy prostym językiem, często pisanym (np. napisana na komórce cena), w końcu wsiadamy z naszymi tobołami do 3 osobowej kabiny ciężarówki naprawianej od czasu naszego przybycia. Początkowo ucieszeni, że w końcu zrobilśmy deal’a, w ciężarówce pamiętającej czasy Gierka, ruszyliśmy w kierunki Ijen. Szczęśliwie fura się nie popsuła, ale też nie rozwijała zawrotnych prędkości. Dodać do tego należy rozwój infrastruktury, który jest chyba odwortnie proporcjonalny do obrabiania turystów z pieniędzy, po zrobieniu około 60 km dotarliśmy po ponad godzinach do wioski położonej ponad 2 tys. m n.p.m. Ta droga (i jak się później okaże nie tylko ta) powinna meć znak CZOŁG ONLY, ale kto by się tam przejmował takimi luksusami jak asfalt na dordze.
Mega wczesnym rankiem (4 rano) ruszamy razem z pracownikami kopalni do wnętrza aktywnego wulkanu (2368 m.n.p.m.). Nie idziemy tam tylko po to, by podziwiać piękne widoki i turkusowe jezioro. Wewnątrz krateru Ijen znajduje się kopalnia siarki, a sposób w jaki się ją wydobywa sprawia, że robotnicy stają się atrakcją samą w sobie.



Jest ich nie więcej niż trzystu. Siarkowi górnicy. Pracują razem, ale na własny rachunek. Każdy sam wytapia siarkę, sam ładuje swoje kosze, sam targa je do skupu. Codziennie każdy z nich robi dwa kursy.  Jeden z nich staje się naszym nieproszonym pseudo przewodnikiem, niewiele rozmawimy, to co widzimy mówi samo za siebie. Skrzypiące od ciężaru kosze noszone na barkach, dokładnie wyważone po obu stronach mają ok 70-80 kg, ale niektóre z nich ważą około 100. Starsi pracownicy dumnie pokazują garby, które świadczą o wieloletniej pracy w kopalni. Wyjście z krateru z takim ciężarem wymaga nie lada siły. Niezwykle strome zbocza razem z nierówną kamienną nawierzchnią powodują, że utrata równowagi może kosztować życie.





Cieżko mi w tej pracy znaleźć satysfakcję, ale mimo ponad ludzkiego wysiłku, nie widzimy na ich twarzach bólu, każdy z nich łamanym angielskim pyta skąd jesteśmy, niektórzy się łagodnie uśmiechają, oczywiście za zdjęcie proszą o drobne (przy czym „dobne“ nie jest zdefiniowane). To ciężka praca fizyczna, ale oni nie chcą innej. Na budowie mogą zarobić 30 tysięcy rupii dziennie. Za siarkę dostają trzy razy tyle. Żaden z nich nie myśli o przyszłości. Liczy się dzień dzisiejszy i rodzina do wyżywienia. Póki mogą, pracują.









Dla zainteresowanych polecam film dokumentalny pt: „Śmierć człowieka pracy“, który opowiada o tym miejscu, kliknij.



Wracamy do naszego hostelu, gdzie znów zaczęła się batalia o to, ile mamy zapłacić za skutery (wczoraj cena była 10x niższa) . Znów do konwersacji dołącza kilka innych osób, w końcu ubijamy interes, z przekonaniem, że i tak zapłaciliśmy jak za zboże. Decydujemy się nie czekać na busa, który ma „kiedyś“ przyjechć i „kiedyś“ odjechać, bierzemy toboły na plecy i idziemy do drogi, gdzie mamy nadzieję przejechać się okazją. Mijamy po drodze wioskę, gdzie generalnie biały człowiek jest rzadkością, stąd też wywołujemy małe poruszenie na wsi. Pierwszy raz nikt mi nic nie chce sprzedać, nie pyta kilka razy o to samo, tylko tak po ludzku zaczyna rozmowe prostym angielskim jak mamy na imię, skąd jesteśmy, gdzie idziemy, czym przywraca wiarę w usłyszaną życzliwość Indonezyjczyków.




Plantacja kawy wokół Kawah Ijen


wujek Mateusz rozdaje mentosy ;-)

Nieco zmęczni przeprawami dnia wczorajszego, przesiadkami i ciągłym targowaniem się, oczami wyobraźni, znów widziałem nas na pace jakiejś ciężarówki, by dostać się do najbliższego miasta. Całkowicie niespodziewanie zatrzymał nam się dość luksosowy jak tutejsze warunki 8 osobowy van, z dwoma Tajami, którzy wynajęli sobie go razem z kierowcą. Jeszcze większe było nasze zadowolenie, gdy usłyszeliśmy, że jadą do Bromo – naszego kolejnego celu. Ciężko powiedzieć ile zaoszczędziliśmy wszytskiego: nie chcieli od nas pieniędzy (oprócz kierowcy rzecz jasna, który był już przez nich opłacony), czasu, bo przecież żadnego rozkładu jazdy nie ma, i ostatnia rzecz – to miejsca do których docieramy, to krótko mówiąc,  nie są główne ośrodki miejskie, więc dostęp do nich jest lekko ograniczony. Mega wdzięczni docieramy do Bromo wieczorem. Jutro znów pobudka skoro świt, bo to jedyna okazja, żeby zobaczyć wulkan całkowicie nie zakryty chmurami.
Wulkan Bromo (2392 m.n.p.m) jest niesamowity, bo słychać go w całej wiosce i do tego wydobywa się z niego chmura pyłu wulkanicznego. Cały czas ma się wrażenie jakby eksplodował. Po 3 h wędrówki jestśmy już z powrotem na śniadaniu - jest godzina 7 rano.

Mt Bromo




lokalny sklep
i market

2 komentarze:

  1. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  2. Zajebista sprawa! Wulkan i kopalnia siarki robią wrażenie. Zdjęcie Matta rozdzającego mentosy - bezcenne ;)

    OdpowiedzUsuń