piątek, 1 kwietnia 2011

East Coast

Z Darwin do wschodniego wybrzeża mieliśmy do pokonania dystans około 2800 km – co zajęło nam generalnie 4 dni. Jazda od świtu do zmierzchu przeplatana kangurami, krowami i metrowymi jaszczurkami. Noclegi po środku niczego. Ślady po zalanych drogach, a gdzie niegdzie jeszcze zalane. Trochę nudy i snu na siedzeniu pasażera. Gdzieś w połowie drogi między środkiem kontynentu, a Pacyfikiem znajduje się pierwsze większe miasto – Mount Isa. Tam też podjęliśmy decyzję, że nie jedziemy do Cairns i na Whitsundays. Nie zdążylibyśmy zwrócić samochodu w Sydney. Myślę jednak, że krokodyle na północy zrekompensowały nam to w jakiś sposób :) Jeszcze jeden dzień jazdy i w końcu dotarliśmy na wybrzeże :) Dojechaliśmy do Hervey Bay – zatoki, z której mieliśmy się już przedostać na naszą pierwszą wschodnią atrakcję – Fraser Island. 


 Zalane drogi w środkowej Australii




Fraser Island, to wpisana na listę Światowego Dziedzictwa największa na świecie wyspa piaszczysta. Na długości 120 km rosną lasy deszczowe, znajdują się krystalicznie czyste jeziora i rzeki, a jedną z atrakcji jest także wrak statku sprzed I wojny światowej. Jest też domem dla poznanych już wcześniej dingo. Na wyspę trzeba przedostać się promem, a po samej wyspie poruszać tylko i wyłącznie samochodem z napędem na cztery koła. Wyspę przecinają drogi (piaszczyste rzecz jasna) z ogromnymi dziurami oraz „highway“ po mokrym piasku, kilka metrów od oceanu, przerywany od czasu do czasu jakimiś ogromnymi kamieniami dla urozmaicenia. Generalnie wielki fun dla miłośników 4WD safari ;)
Ceny wypożyczenia takiego auta, dostarczyły nam już nieco mniej radości. Na jeden dzień kosztuje to od $300 od osoby!! Za naszą dwójkę $600, to o 500 za dużo ;P No nic, z bólem serca zapisaliśmy się na zorganizowaną wycieczkę na następny dzień.


 Hervey Bay

Dzień pierwszy spędziliśmy w samej zatoce, wylegując się na plaży i spacerując po kurortowych uliczkach, by na drugi dzień rano przedostać się promem na wyspę. Tam już wskoczyliśmy w śmieszny pojazd 4WD i zaczęliśmy naszą przygodę z Fraser. Jazda 70 km/h pomiędzy drzewami i po wielkich piaszczystych dziurach  niewątpliwie robi wrażenie. Cały dzień jeździliśmy po plażach, zatrzymując się raz po raz w ciekawszych miejscach. Spacerowaliśmy po lesie deszczowym, a na koniec dnia zatrzymaliśmy się nad największym na wyspie jeziorze McKenzie, gdzie przyszedł czas na kąpiel. O zachodzie słońca przedostaliśmy się z powrotem na ląd.



Nasz 4WD pojazd :)

 Fraser Island

 "Autostrada" 
Wrak statku

 Las deszczowy

Jezioro McKenzie

Sama wyspa nie zrobiła na nas ogromnego wrażenia. Może było to spowodowane zachmurzonym niebem i brakiem słońca, a już na pewno tym, że sami nie mogliśmy doświadczyć zabawy prowadzenia auta, bo to chyba o to najbardziej w tym wszystkim chodzi. Stwierdziliśmy, że Fraser Island nie ma niczego specjalnego, czego nie można byłoby znaleźć gdzie indziej. Ot piaszczysta wyspa.



Następnego dnia wyruszyliśmy na południe, w kierunku Sunshine Coast.
Sunshine Coast to ciągnące się przez dziesiątki kilometrów kurorty i piaszczyste plaże, umięśnieni surferzy i opalone surferki :) My postanowiliśmy zatrzymać się w Noosa.
Piękne plaże, rzeka wpływająca do miasta, sklepy, kawiarenki, restauracje z muzyką na żywo, przystrzyżone trawniki, wspaniałe apartamenty i park narodowy. To zdecydowanie perełka Sunshine Coast. A do tego pogodę mieliśmy rewelacyjną. Od rana wskoczyliśmy w stroje kąpielowe i uderzyliśmy na plażę, gdzie spróbowaliśmy naszych sił na tzw. paddle board – desce surfingowej z wiosłem. A po odrzuceniu wiosła – wczuliśmy się w prawdziwych surferów ;)
Po południu pospacerowaliśmy po parku narodowym, znaleźliśmy śpiącą koalę na drzewie, a wieczorem relaks w urokliwej kawiarence.
Noosa zdecydowanie na tak :)



 Noosa

Walka z deską ;)





 Noosa National Park

Noosa - Alexandria Bay

 Jaszczur :)

 Koala

 Noosa - Main Beach


Dzień kolejny, to już stolica stanu Queensland – Brisbane. Niecałe 2-milionowe miasto tworzy nowoczesną i szybko rozwijającą się metropolię. Centrum miasta położone jest nad  rzeką Brisbane. Pierwszą część dnia spędziliśmy na pieszym zwiedzaniu centrum, a po południu pojechaliśmy do Lone Pine Koala Sanctuary. Założone w 1927 roku, miejsce to było pierwszym na świecie parkiem tylko z 2 koalami. Na dzień dzisiejszy jest ich 130 i wciąż jest to największy na świecie park tego typu. Oprócz koali mogliśmy karmić kangury, oglądać emu, dingo, wombaty, diabły tasmańskie i inne australijskie zwierzęta. Bardzo pozytywnie :)


 Brisbane - city


Koale w Lone Pine 



Kangurki :)


 Jest i mały w torbie :)


 Emu

Diabeł tasmański


Następny punkt programu – Gold Coast i Surfers Paradise. Oddalone od Brisbane o 75 km Złote Wybrzeże, to wielki wakacyjny spot. 70-kilometrowe wybrzeże przyciąga corocznie 4 miliony miłośników słońca, biorąc pod uwagę, że w ciągu roku jest tam 290 dni słonecznych. Wzdłuż wybrzeża ciągną się kilkudziesięcio-piętrowe wieżowce, co daje obraz w stylu Las Vegas. Wieczorami życie tętni turystami stłoczonymi w barach i klubach. Gold Coast słynny jest także z ogromnych parków tematycznych, gdzie turyści mogą doświadczyć mrożących krew w żyłach przejażdżek na roller coasterach, wodnych ślizgawkach i wielu innych atrakcji.


 Gold Coast


Wybacz Mat, nie mogłam się oprzeć ;)



My wybraliśmy się najpierw do Warner Bros Movie World, gdzie spędziliśmy dobrych kilka godzin. Byliśmy w świecie Batmana, doświadczyliśmy przejażdżki Batmobilem, wybraliśmy się na coś, co wystrzeliło nas w górę z ogromną prędkością, przy czym reakcja Mata była nie do opisania. Dziwny odgłos z okrzykiem „kurwa! kurwa! kurwa!“ przyprawił mnie o płacz ze śmiechu! :D Następnie sunęliśmy już 100 km/h roller coasterem Supermana, by później wsiąść na jeszcze jeden, po którym już mieliśmy zawroty głowy. Dom strachów Scoobie Doo dostarczył nam niezłej zabawy i wcale się nie dziwię, że dzieci wychodziły stamtąd z płaczem ;P Przez chwilę mieliśmy okazję znaleźć się na planie filmowym, gdzie policja ścigała złodzieja, a wszystko to utrzymane było z kinowym rozmachem. Kaskaderskie popisy kierowców, jazda samochodem na dwóch kołach i płonące budynki w tle, dostarczyły nam niezłego kina akcji. Mieliśmy także okazję po raz pierwszy w życiu doświadczyć kina 4D, gdzie oprócz obrazu 3D, trzęsły się fotele, pryskała na nas woda, dmuchało powietrze i generalnie było śmiesznie :) A na koniec parada bohaterów filmów i kreskówek. 


 "kurwa! kurwa! kurwa!" :)

 Roller Coaster Supermena 


Kino akcji 






Następnie poszliśmy do „Wet’n’Wild“ – czyli ogromnego wodnego świata, gdzie z kolei wiele wrażeń dostarczyły nam kręte wodne ślizgawki, baseny z falami i wszelkiego rodzaju wodne atrakcje.




Kolejny przystanek na naszej drodze powrotnej do Sydney – Byron Bay.
Cape Byron, to najbardziej wysunięty na wschód przylądek Australii. Otoczony wspaniałymi plażami z mnóstwem surferów, otaczającymi lasami i latarnią morską. Samo miasteczko niewielkie, aczkolwiek urokliwe z mnóstwem sklepów i kawiarni. Pospacerowaliśmy po plaży, pooglądaliśmy zmagania surferów z falami i ruszyliśmy w dalszą drogę do Port Macquarie i Port Stephens.


 Byron Bay




Cóż tu dużo pisać – wciąż to samo: plaże, plaże, plaże, surferzy, plaże.
W Port Stephens pospacerowaliśmy jeszcze po ogromnych wydmach, które w połączeniu z wielbłądmi dały dość saharyjski widok :)


 Port Stephens - Anna Bay



A poniżej mapka naszej całej trasy:



Więcej zdjęć tutaj


Po przejechaniu ponad 10 tys. kilometrów w 24 dni z powrotem zawitaliśmy w Sydney.
Smutno, że coś się kończy. Ostatnie godziny w mieście, w którym spędziliśmy 1,5 roku ucząc się, pracując, bawiąc, poznając ludzi z całego świata. Dziwnie będzie stąd odjeżdżać... ale to jeszcze nie koniec... od jutra nowa przygoda :)

Pozdrawiam,
Ania

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz