niedziela, 28 lutego 2010

Nie lada parada ;)

Mardi Gras - tak nazywa się 2-tygodniowy wielki festiwal, który właśnie ma miejsce w Sydney i na którym co roku bawi się blisko milion osób, również z Europy i Ameryki. Nie byłoby w tym może nic niezwykłego, gdyby nie fakt, że festiwal ten jest organizowany przez tzw. społeczność LGBT (czyt. Lesbijki, Geje, Biseksualiści, Transseksualiści). Głównym celem organizacji jest zwiększenie zauważalności środowisk gejowskich i lesbijskich, a także biseksualnych i transseksualnych. Podczas festiwalu trwającego od 19 lutego do 6 marca, mają miejsce setki imprez towarzyszących odbywających się w lokalach, na plażach, w parkach. Od lat 70. impreza ta przerodziła się z ostrego protestu dopominającego się o prawa gejów i lesbijek do formy spektakularnego festiwalu kultury ściągającego do Australii tłumy turystów. Nie bez znaczenia są przy tym znaczące dochody jakie przynosi miastu jego organizacja. Najbardziej godnym uwagi wydarzeniem jest parada Mardi Gras, która miała miejsce w samym centrum Sydney w minioną sobotę, a z której fotki zamieszczam poniżej.
Ja osobiście nie będę wyrażać opinii na temat całego festiwalu:) Na owej paradzie także nie byłam, zdjęcia z uprzejmości koleżanki ;)







Pozdrawiam,
red. Ania :)

czwartek, 25 lutego 2010

it's not right but it's ok

Aloha!
witam po raz kolejny (coś się rozpisałem ostatnio), tym razem będzie post bardzo ciekawy, bo muzyczny. Dzisiaj po raz pierwszy piszę bez autoryzacji sprawczyni całego wczorajszego zamieszania muzycznego, które miało miejsce w
Acer Arena at Sydney Olympic Park. Otóż niespodzianka, niespodzianką była do ostatniej minuty (to chyba definicja niespodzianki...), w każdym razie uwaga z okazji moich urodzin Ania kupiła bilety na koncert:

Whitney Houston, której chyba nie trzeba za bardzo przedstawiać.

Występ w 'naszym' mieście to część jej trasy koncertowej pt: "nothing but love" (słowo 'love' to chyba jedno z jej ulubionych wyrazów w repertuarze ;P) promująca jej najnowszy album 'I look to you'. Wielki come back podobno popsuł koncert w Brisbane, gdzie prasa nie zostawiła na niej suchej nitki a i sami fani byli powiedzmy lekko rozczarowani.
Więc myślę, że te 2 dni dały Whitney czas do zastanowienia się i w Sydney może szału nie było ale daleko do tego, żebym powiedział, że jestem zawiedziony, ale istotnie jej problemy zdrowotne dało się zauważyć.
Ale co tam, jak zaśpiewała takie hiciory jak: 'I'm every woman', 'how will I know', 'I wanna dance with somebody', 'my love is your love', 'I will always love you ;-)' to była peta! a na pierwszej piosence tej najnowszej: 'I look to you' to miałem ciary na plecach. Taki to był koncert.

Koniec audycji ;-)

ps. thank you bejb ;*
ps2. dzisiaj po raz pierwszy bez autoryzacji mam nadzieję, że w miare zrozumiale. Uniknąłem pytań typu a co Ty miałeś na myśli lub czy Ty myślisz, że to jest po polsku ;-)
ps3. kilka fotek- powiem wam, że fajnie wygląda kurde ile ona ma lat?!


red. Matt











w porównaniu do koncertu w Brisbane było zdecydowanie mniej piosenek w wersji akustycznej










zapomniałem wspomnieć, że występ Whitney został poprzedzony nie mniej imponującym młodym Ozi śpiewakiem
i to, że w normalnej rozdzielczości więcej widać ;)

środa, 24 lutego 2010

Sydney z lotu ptaka

Witam wszystkich już z Sydney :) Tęsknimy nieco z Matem za cudowną Nową Zelandią, ale cóż... wszystko co dobre, szybko się kończy...
Teraz zastanawiamy się, gdzie by tu w czerwcu polecieć... opcji jest dużo i są baaardzo atrakcyjne, ale zostawimy sobie jeszcze trochę czasu do namysłu ;) póki co, trzeba za szkołę zapłacić ;P

Dla zainteresowanych podaję jeszcze linka, gdzie możecie znaleźć nieco więcej (i lepszej jakości) zdjęć z NZ. Kliknij poniżej. Enjoy!

New Zealand


Ale tytuł posta jest nieco inny. Otóż wracając z Nowej Zelandii do Sydney, ze względu na "korek" na lotnisku musieliśmy poczekać na swoją kolej do lądowania jakieś 10 minut, więc pilot zafundował nam krajoznawczy przelot nad Sydney - rewelacja! Zdjęcia poniżej :)




.






poniedziałek, 22 lutego 2010

The End of NZ :(

Dzień 10. HANMER SPRINGS --> KAIKOURA (prawie) – 130 km

Witam Was drodzy blogo-oglądacze po raz drugi tu Mat - 23-latek. Zbliżamy się wielkimi krokami do końca jakże pięknej naszej wycieczki zostały nam ostatnie 2 dni przed dotarciem do miejsca gdzie się wszystko zaczęło, czyli Christchurch. Mam nadzieję, że przy tym wszystkim podoba wam się to co ( w większości red. Ania) Wam piszemy, a bynajmniej zdjęcia. Widzę zawsze zakłopotanie na twarzy Ani, gdy pisze kolejnego posta, a tu liczba obserwatorów daje do myślenia, a liczba komentarzy zmusza do refleksji…
Jednodniowy pobyt w Hanmer Springs nie obfitował może w mrożące krew w żyłach momenty, gdyż miasto przypominało nam jakiś polski górski ośrodek mający w nazwie ‘Zdrój’. Po porannej kawie udaliśmy się naszą Toyota 4WD po kamienisto piaszczystej drodze w miejsce, gdzie rozpoczynał się szlak, który to mieliśmy zamiar przejść . Metą owego szlaku był 43 metrowy wodospad, do którego dotarliśmy w czasie powiedzmy dużo krótszym niż przewidywały to oznaczenia. Wodospad może nie najbardziej imponujący, ale górska wędrówka od której ja już odwykłem (ostatni raz to było chyba Zakopane w ostatniej klasie liceum) bardzo przyjemna.
To meta 2 godzinnego szlaku, czyli 43 metrowy wodospad, czyli szału nie ma;-)
Standardowo lunch przy jednej z knajp w ‘centrum’ (czyt. jedyne miejsce w wiosce gdzie da się coś zjeść) a następnie reklamowane przez nasz nieoceniony przewodnik Lonely Planet- kąpiel w wodach termalnych. No to wam powiem, że Besanova rulezzz. Z drugiej jednak strony najlepsza zabawa z ciepłymi basenami termalnymi jest wtedy, gdy na zewnątrz (dworze lub polu) jest mróz tak jak teraz u Was ;-) a jak sami widzicie u nas kolejny słoneczny dzień… to trzeba przyznać, że pogoda nas rozpieszcza.
Jak sami widzicie efekty siłowni widać gołym okiem, akurat teraz mam przerwę ;P
Tu bardziej niż Anię chciałem pokazać w jakiej scenerii znajdują się baseny.
Prawdziwa przygoda zaczęła się dopiero jednak w momencie, gdy ‘pan kierownica’(czyli ja), wypatrzył na drodze z Hanmer Springs do Kaikoury przepiękne miejsce na nocleg ‘na dziko’. Wszystko ładnie i pięknie prezentują fotografie. W prawdzie trudno było tam o równe miejsce (bo to dość górzysty teren), więc spaliśmy w ‘lekkim’ spadzie co było dość zabawne. Wcześniej jednak przygotowaliśmy sobie w naszej capervanowej kuchence pyszne spaghetti carbonara popijając piweczkiem. I kolejnym piweczkiem. Muszę zaznaczyć, że mniej więcej o godzinie 22 było już tak ciemno jak… Nie przeszkadzało nam to jednak w kontynuowaniu rozmów o życiu..w kosmosie, o teoriach, które kiedyś ludzie uważali za prawdziwe a już nie są etc… Źródło tych rozmów należy chyba upatrywać w gwieździstym niebie jakie mogliśmy podziwiać tej nocy, a spadające gwiazdy tylko tę atmosferę potęgowały.
Obóz 'na dziko', super miejscówa do spania, tylko trochę nierówno..;-)
Ania: zatrzymaj się! Ja: znowu?
Czyli artyzm Ani
j.w
Dzień 11. KAIKOURA
Nad ranem mieliśmy bardzo śmieszną sytuację. Wyobraźcie sobie, że jemy sobie pyszne farnkfuterki z bułeczkami popijając herbatką, rozkoszując się widokami i spokojem tego miejsca, aż tu nagle pod naszą miejscówę podjeżdża autobus ze skośnymi (których a propos mamy trochę dość), chwilę za nimi przyjechała autem para anglików, którzy podobnie jak my podróżują po NZ. Poczuliśmy się trochę jak część atrakcji turystycznej. A co jeden turysta przepraszał nas za kłopot. Generalnie wszystkim chodziło o to, żeby zrobić zdjęcia bo widok jak sami przyznacie całkiem ciekawy, ale chińczyki - jak wszędzie - zrobili trochę zamieszania .
Franfuterki, bułeczki, cisza, spokój i góry- taka sceneria na śniadanie..
i tak śniadamy sobie, aż tu nagle..
turyści! dobrze, że bynajmniej przeprosili za kłopot ;)
Nadszedł czas i na nas by ruszyć dalej. Kolejnym przystankiem jak już wspominałem była Kaikoura. Bardzo malownicze miasteczko nad Oceanem Spokojnym z wysokimi górami w tle, z kamienistymi plażami, błękitną wodą, niezwykle ciekawą linią brzegową i koloniami fok i foczek (patrz zdjęcie poniżej).
Foczka wyrzucona przez morze ;-) cóż nie każdy dar jest błogosławieństwem..
Kamienista plaża, błękitny ocean i góry - miasto jest naprawdę super!
W przedostatnim dniu naszej podróży Ania nareszcie kupiła sobie pamiątkę (patrz zdjęcie).
Więc i ja nałożyłem swoją zakupioną kilka dni wcześniej za 10 baksów i tak paradowaliśmy sobie jak prawidziwi już nie Ozi a Kiwi ;-)
Po zrobieniu stu super (podobnych) zdjęć na tle kamieni, oceanu i gór udaliśmy się w poszukiwaniu fok. Foka, jaka jest każdy widzi, ale zrobienie sobie foty z kilku metrów (bezpieczna odległość 10 m nie dotyczy Polaków) obowiązkowe. Tak więc trochę się naszliśmy zanim owe foki znaleźliśmy, bo w miejscu gdzie powinny być już ich nie ma. Domyślam się, że z powodu licznych turystów chcących zrobić sobie z nimi zdjęcia, więc się przeprowadziły jakieś 20 min dalej. Ale nam ostro-kamienista plaża nie była straszna i efekt możecie podziwiać poniżej.
gdzie te foki do cholery...
zakaz nie dotyczący Polaków, czyli podejdź bliżej ;)

Następnie zrobiliśmy kolejne sto zdjęć tego samego tylko z góry ;-)
zróbmy zdjęcie barankom! czyli artyzm Ani cd.
i siesta całkiem przyjemna...
Dzisiaj znów bym chętnie rozbił się ’na dziko’ ale Ania powiedziała, że trzeba się wykąpać :( Po taniości znaleźliśmy camping za dyche u …. skośnego. Generalnie niczego wielkiego się nie spodziewałem po relacji jakości do ceny, ale śmieszne było to, że po placu chodziły kaczki pazery ;) nauczone już chyba tego, że każdy turysta chleba nie pożałuje. Wydaje mi się, że spotkało ich wielkie rozczarowanie przy naszym camperze, bo myśmy akurat bez chleba byli…
(Ania: i dwa koty były :D Prawie jak agroturystyka;) Nie wspominając już o wróblach, które w ostatnią noc niemiłosiernie obsrały nam auto :/)
Dzień 12. KAIKOURA --> CHRISTCHURCH - 180 km / 2,5 h
Tu już nie ma co się za bardo rozpisywać. Opuściliśmy wiejski camping i udaliśmy do Christchurch. Jedyne, co warte uwagi to znów super widoki bo przez 12 km jechaliśmy wzdłuż wybrzeża i chyba z 3 kilometrowy tunel. Pyszne steki z kartoflami znaczy z ziemniakami ;-) przygotowane przez Anusię na obiad w pobliskiej miejscowości i tyle. Tu się kończy nasz trip. Anusia widzę, lekko zmartwiona, z wyrazem twarzy, która mówi - chce jeszcze ;-)
steki, ziemniaczki i pomidorki, czyli szefowa Ania poleca ;-)

Dobra wiadomość jest taka, że brzmi to mniej więcej tak: wracamy do naszego ‘domu’ czyli do Sydney! Czyli ciągle tak wakacyjnie, czyż nie?!
Ania: Jeszcze w ramach podsumowania chciałam dodać, że łącznie zrobiliśmy 2720 km.
Bardzo dziękuję panu kierowcy za sprawną i przede wszystkim bezpieczną (aczkolwiek dosyć szybką) podróż po tej drugiej stronie drogi :*
red. Matt