czwartek, 24 marca 2011

Nieoczekiwany zwrot akcji

W informacji turystycznej w Tennant Creek zostaliśmy poinformowani, że droga prowadząca do Cairns jest zamknięta i będzie zamknięta jeszcze kilka dobrych dni nim usuną szkody wywołane przez powodzie. Nikt nie był w stanie nam powiedzieć, jak długo to może potrwać. Mogą to być 4 dni, a mogą 2 tygodnie. No to pięknie. Podróż nasza zaplanowana była dzień po dniu i nawet strata dwóch dni może spowodować, że nie zdążymy oddać samochodu 30 marca w Sydney. Dowiedzieliśmy się tylko, że do niedzieli na pewno drogi nie otworzą (była środa). Krótka dyskusja z Matem i jednomyślnie stwierdziliśmy, że uderzamy na północ – w kierunku Darwin. Póki co czekamy na jakieś wieści, by jak najszybciej dostać się na wschodnie wybrzeże, a później już będziemy kombinować.


Po przejechaniu 600 km pięknej i totalnie innej (zielonej!) od tej outbackowej drogi, nadszedł zmierzch i trzeba było poszukać miejsa na nocleg. Dojechaliśmy do małej aborygeńskiej miejscowości w poszukiwaniu jakiegoś campingu, by naładować wszystko, co elektroniczne. Skręciliśmy w polną dróżkę, a tu nagle KANGURY!! Wreszcie! Po przejechaniu 5500 km widzimy pierwsze dzikie kangury! To nic, że nam skaczą w nocy przed maską, zwalniamy i rozpływamy się z tego co widzimy – kangurza rodzina z maleństwem próbującym ich dogonić! Rewelacja! :) W końcu zniknęły nam z oczu, a my ochłonąwszy z wrażenia, udaliśmy się na camping w środku lasu, przy zalanej drodze, na którym, jak się później okazało, nie było żadnego auta oprócz naszego ;) Właściciel wskazał nam drogę, ulokowaliśmy się, po czym po wyjściu z samochodu sparaliżowało nas to, co zobaczyliśmy. Dziesiątki żab i ogromnych ropuch w trawie, patrzących się na nas posępnym wzrokiem. Obleśne! Ja oczywiście z auta wyjść nie chciałam, więc Mat musiał się nieco nagimnastykować, żeby znaleźć miejsce wolne od żab. W łazience – żaby! Ba! W kiblu żaby! W sensie w muszli ;P Biorąc prysznic przeżyłam traumę życia, bo żaby były nawet przyklejone do zasłony prysznicowej!!! Bleeeeee....
Rano natomiast nie ma lepszego widoku niż przemykające nieopodal kangury :) Zjedliśmy śniadanie przerywane ciągłymi okrzykami: kangur! i ruszyliśmy w dalszą drogę do Katherine.

Katherine to jedno z większych (czyt. niecałe 6 tys. mieszkańców) miast w Terytorium Północnym. Po wizycie w informacji turystycznej, skorzystaniu z darmowego internetu w McDonald’s i przestudiowaniu przewodników z zakresu Kakadu National Park ruszyliśmy w tamtym właśnie kierunku.


Mrówcze kopce







Kakadu National Park to największy park narodowy Australii i jest wpisany do rejestru Światowego Dziedzictwa. Pokrywa powierzchnię 20 000 km2 i jest domem dla setek gatunków zwierząt, niektórych zagrożonych wyginięciem. Średnia maksymalna temperatura w Kakadu to 34 stopnie w ciągu całego roku. Występują tam dwie pory: sucha i deszczowa. My trafiliśmy na tę drugą, gdzie ogromne obszary widoczne normalnie w porze suchej, są pozalewane, a wszelkie drogi wewnątrz parku (oprócz głównej asfaltowej) są nieprzejezdne. Krajobraz rzecz jasna jest bardziej urozmaicony, wszystko jest zielone, kwitnące i niesamowicie wilgotne. Kakadu słynie także z dwóch rodzajów największych na świeie płazów – słono- i słodkowodnych krokodyli. Na ich właśnie poszukiwanie postanowiliśmy się wybrać kupując bilety na 2-godzinny cruise po rzece i obszarach zalanych. O tej porze roku nie jest łatwo zobaczyć krokodyla, bo woda jest dosłownie wszędzie i mają one większą swobodę ruchu. My postanowiliśmy dać im szansę ;) Kilkunastoosobową łodzią odbiliśmy od brzegu i po chwili poczuliśmy się jak w Discovery Chanel, wolno płynąc wąskim korytem pomiędzy zalanymi drzewami. Różnorodność flory i przede wszyskim fauny, jaką udało nam się zobaczyć podczas tych dwóch godzin, była niesamowita. Przeróżne okazy ptaków, od potężnych orłów, przez różnorodne ptactwo wodne, po miniaturowe ptaszki owocożerne. Przeszkodziliśmy śpiącemu na drzewie wężowi żeby w końcu znaleźć krokodyle gniazdo! Widok kilkumetrowego krokodyla w dziczy – bezcenny! :D Samica pilnująca akurat jaj nie należała zbytnio do ruchliwych, także po kilkuminutowych ochach i achach, szczęśliwi zakończyliśmy nasz cruise.




Pora deszczowa




South Alligator River


Kingfisher


Pierwszy napotkany krokodyl :)


Stamtąd udaliśmy się na nocleg, w prawdzie na parkingu, ale w środku lasu, gdzie odgłosy zwierząt i księżyc w pełni nieco budziły grozę. Rano z tego też parkingu udaliśmy się na zwiedzanie kamiennym malowideł, z których Kakadu również słynie. W samym parku jest ponad 5000 aborygeńskich malowideł, które datowane są od 20 000 do 10 lat wstecz. Dla lokalnych Aborygenów sztuka kamienna jest źródłem tradycyjnej wiedzy i reprezentuje ich dokonania. My mogliśmy zobaczyć część malowideł i aż trudno uwierzyć, że niektóre z nich są tak stare.







żeby nie bylo, znalezlismy chwile na relaks


Następnie udaliśmy się do miasteczka Jabiru, które jest centrum usługowym parku, z bankiem, fryzjerem, lekarzem, piekarnią, centrum handlowym, barami itp. A w jakim celu powstało takie miasteczko w samym środku parku narodowego? Otóż tylko i wyłącznie ze względu na położoną niadaleko kopalnię uranu i jej pracowników. Brzmi jak ironia, ale cały obszar Kakadu leży na jednym z największych na świecie złóż uranu. Od połowy XX w., kiedy to odkryto tam złoża, trwają negocjacje z Aborygenami i obrońcami przyrody, powodując niezwykłe dylematy, czy kopać czy nie. Sama kopalnia koło Jabiru oficjalnie nie należy do obszaru parku narodowego. Tworzy wycięty z parku kawałek na obszarze kilkudziesięciu km2. Póki co, Kakadu ruszyć nie można.

Po upichceniu obiadu nad jeziorem, ruszyliśmy w drogę wyjazdową z Kakadu. Tam kangurów jeszcze więcej i zaczęło nas nieco to stresować widząc ich poległe na jezdni ciała ;) Tutaj też, w Kakadu, po raz pierwszy zobaczyliśmy psy dingo. Szwędają się na poboczach drogi i biegają za samochodem ;P Wjechaliśmy na drogę prowadzącą do Darwin i po 40 kilometrach zawitaliśmy w owym mieście.


Dingo






Darwin nie ma niczego szczególnego do zaoferowania. Był akurat piątek, więc bary nawet tętniły życiem, ale poza tym niewiele. Jest to stolica stanu Northern Territory i zarazem największe tu miasto. Nawiększe – czytaj 70 tys. mieszkańców. Wygląda ładnie, aczkolwiek plaże są nieco zaniedbane. Może ze względu na porę deszczową, podczas której kąpiel w morzu nie jest zalecana ze względu na śmiercionośne meduzy. Chcąc niechcąc miasto zwiedziliśmy wieczorem wzdłuż i wszerz, szukając jakiegoś miejsca na nocleg. Z wszystkich miejsc przeganiały nas tabliczki „no overnight camping“. A że byliśmy nieco zmęczeni (22 to zdecydowanie nasza pora spania), to zdecydowaliśmy się „ukryć“ na osiedlu domków jednorodzinnych, mając nadzieję, że rangersi tam nie patrolują. Cichaczem zaparkowaliśmy na ulicy w pobliżu innych samochodów, szybko pogasiliśmy światła i ułożyliśmy się do snu. Niestety, w aucie był taki upał, że spania nie było. W Darwin w nocy panuje niewiele niższa temperatura niż w dzień, czyli ok. 25 stopni. A do tego jest wilgotno! Nie chcieliśmy włączać klimatyzacji, żeby silnikiem nie zwracać uwagi mieszkańców. I tak z boku na bok, pełni irytacji dotrwaliśmy do 7 rano, skąd przenieśliśmy się na parking nad morzem, gdzie szczęśliwie trafiliśmy na toalety z prysznicami ;) Nie można „overnight camping“, to my zrobiiliśmy „overday camping“ ;) Dwugodzinny głęboki sen naładował nam baterie i udaliśmy się na „zwiedzanie“ miasta.

Za dużo nie zdążyliśmy zobaczyć, bo od razu postanowliśmy się wybrać do Crocosaurus Cove – miejsca słynnego z kilku różnych typów krokodyli, ale i innych płazów i zwierząt morskich. Miejsce niezwykle interesujące, z ogromnymi akwariami, przez szyby których podziwialiśmy te wspaniałe kreatury. Byliśmy także świadkami karmienia krokodyli, a wśród nich prawdziwą gwiazdę filmu „Krokodyl Dundee“ – 80-letniego staruszka, częściowo bez przednich kończyn... Rozpływaliśmy się nad dziesiątkami małych krokodylków i mogliśmy nawet jednego potrzymać. Zaskakująco gładka skóra i przeostre zęby! Ciekawe doświadczenie :) No i to by było na tyle jeśli chodzi o zwiedzanie Darwin.


Barramundi
Dundee ;)

Ryba piła

Małe krokodylki


Blue tounge






Pora karmienia


Jako że w ostatnich dniach mamy dużo do czynienia z krokodylami, postanowiliśmy raz jeszcze udać się na cruise po rzecze, gdzie spotkać można nieco bardziej ruchliwe, niż ten sprzed dwóch dni. Po południu wyjechaliśmy z Darwin do oddalonego o 60 km miejsca, z którego rano mieliśmy wskoczyć na łódkę. Zaparkowaliśmy na parkingu, upichciliśmy obiad; piwko, relaks i kiedy już myśleliśmy, że tej nocy zapadniemy w długi i głęboki sen po nieprzespanej poprzedniej nocy, zobaczyliśmy w jakim jesteśmy błędzie. Okazało się, że wewnątrz samochodu mamy jakąś setkę komarów. No nic, zaczęliśmy je wybijać, ale co się okazało później, była to walka z wiatrakami. One albo miały jakąś wylęgarnię w naszym samochodzie albo dostawały się do auta przez jakieś niewidoczne dla nas szczeliny. W akcie desperacji otulaliśmy się w śpiwory (przy temperaturze 25 stopni) i zakładaliśmy siatki na głowę – daremnie. Próbowaliśmy spać na dworze – daremnie. Były ich setki, a ich brzęczenie doprowadzało nas do szału! Batalia trwała 4 godziny. W końcu poddaliśmy się. Z hukiem spakowaiśmy manatki i ogłosiliśmy jednogłośne: jedziemy! Szkoda nam trochę było, bo raz jeszcze chcieliśmy zobaczyć krokodyle w ich naturalnym środowisku. Po 20 km zatrzymaliśmy się jednak na zamkniętej stacji benzynowej w nadziei, że będzie mniej komarów. Faktycznie, powybijaliśmy te, co zostały wewnątrz i zmęczeni padliśmy do łóżka.

O 9 lekko niewyspani wróciliśmy do miejsca początkowego, ale szczęśliwi, że zdecydowaliśmy się jednak przenocować w pobliżu. Na miejsce cruisu dotarliśmy jako pierwsi, więc mieliśmy okazję potrzymać pytona – ot taki dodatek do krokodyli ;)






W końcu wskoczyliśmy na łódkę, wraz z nami były jeszcze 2 inne osoby, więc tłoku nie było. Odbiliśmy od brzegu i raz jeszcze poczuliśmy się jak na Discovery ;) Nie minęło nawet 5 minut, gdy na gładkiej powierzchni rzeki zobaczyliśmy złowrogie oczy wystające z wody. Jest! Pierwszy krokodyl! Pani wyciągnęła spory kawałek mięsa, nawinęła jak na wędkę i zaczęła go nęcić. Długo czekać nie trzeba. Te krokodyle wiedzą, gdzie dostać darmowe jedzenie (cruisy odbywają się 4 razy dziennie, 7 dni w tygodniu). Chwila zwodzenia i kiedy krokodyl już chce chwycić mięso, pani podrywa kij do góry i krokodyl skacze, wyciągając ponad połowę swojego ciała nad powierzchnię wody! Niesamowite! Wygląda to jak w cyrku, a sposób w jaki krokodyl potrafi się wybić z wody jest wprost niewiarygodny! (Nazwa cruisu – Jumping Crocodiles).
I tak po nakarmieniu jednego, płynęliśmy dalej, by uraczyć wołowiną jeszcze kilka innych. Wszystkie krokodyle były słonowodne – czyli te większe i agresywne. Faktycznie – jeden był naprawdę ogromny! Podpłynęliśmy do gniazda, w którym na wyklucie czekały już małe krokodylki. Oczywiście pod czujnym okiem mamusi pływającej niedaleko ;)




Patrz jaka franca ;)




Predator ;)








W drodze powrotnej czekała na nas jeszcze jedna atrakcja. Nie tylko krokodyle wiedzą, gdzie dostać darmowe jedzenie. Potężne orły krążyły nad naszą łódką, ale nie wiedzieliśmy, że na tę okazję pani też jest przygotowana. Wyciągnąwszy drobne kawałki mięsa zaczęła rzucać je tuż koło łodzi, a te ustawione w kolejce kilkanaście metrów nad nami, schodziły nagle niżej chwytając mięso w szpony, szybko konsumując i zawracając na koniec kolejki po jeszcze. Rewelacja! A że ja ostatnio mam bzika na punkcie tych ptaków, bardzo mi się podobają – byłam zachwycona, kiedy przyszła moja kolej karmienia :D










Cruise zakończyliśmy przeszczęśliwi i dawno zdążyliśmy zapomnieć o nocnej inwazji komarów. I zaraz po cruisie otrzymaliśmy wiadomość, że droga na wschodnie wybrzeże jest w końcu otwarta. Także kolejne 4 dni – jedziemy.





Wiecej zdjec kliknij tutaj

Pozdrawiam,
Ania


piątek, 18 marca 2011

Alice & Devils

Wieczór w Alice Springs spędziliśmy, że tak brzydko powiem „na krzywy ryj“ w YHA (Międzynarodowe Zrzeszenie Hosteli Młodzieżowych). Weszliśmy w sumie tylko, żeby zamieścić posta na blogu, ale na sofie siedziało się całkiem przyjemnie, to przy okazji obejrzeliśmy sobie 2 filmy w TV lounge i wykąpaliśmy się w tak zwanym międzyczasie ;-) Z drugiej strony mamy karty członkowske YHA (i paszport Polsatu), więc nie było to tak całkiem za darmo.
Wcześniej urządziliśmy sobie piknik na Anzac Hill, czyli najwyższym punkcie obserwacyjnym, z którego rozpościera się panorama miasta. Niestety pogoda jest bardzo zmienna, czyt. 5 min. pada deszcz, 5 min. świeci słońce.



Panorama z Anzac Hill na Alice Springs

Już kolejny raz postanowiliśmy nie wyjeżdać z miasta na noc, zdając sobie sprawę, że Rangersi (tutejsza straż miejska), zapukają w środku nocy informując, że tak nie wolno. Myśmy mieli jednak naszą usterkę, która nie pozwalała nam nigdzie się ruszać. Tak też się stało. Rangersi kupili nasze szkolne wytłumaczenie, więc przez resztę nocy mieliśmy spokój śpiąc na parkingu w centrum Alice. Choć spokój okazał się tyko pozorny i to wcale nie przez Rangersów tylko przez rzesze „spacerujących“ po mieście Aborygenów. Niestety dla mnie rdzenna ludnośc australii to obraz nędzy i rozpaczy, a brak edukacji i przede wszystkim higieny widać i czuć na odległość. Ich spacerująco- koczowniczy styl życia oraz infantylne zachowanie sprawia, że mimowolnie patrzę na nich z obrzydzeniem i chce powiedzieć: OMG!
Wracając do naszej nocy w Alice ,to do późnych godzin nie dały mi spać krzyki ludzi i trzask tłuczonego szkła. Reasumując, trudno mi w tym wszystkim dostrzec prawdziwą kulturę, którą wytrworzył ten lud.









Rankiem odstawiliśmy auto do warsztatu, wcześniej robiąc śniadanie na wczorajszej miejscówie. Zostawiamy auto na parę godzin, co daje nam więcej czasu na zwiedzanie miasta, niż planowaliśmy. Niezawodny Lonely Planet oferuje nam wizytę w największym w stanie Reptile Centre, gdzie mogliśmy zobaczyć wszytskie wężę jadowite, które żyją sobie w tym pięknym kraju jak i różnego rodzaju jaszczurki, legwany, molochy i krokodyla, który ucinał akurat sobie drzemkę.
Z ciekawszych rzeczy, to by było na tyle, bo Alice to nie jest największe na świecie centrum rozrywki. Poszlajaliśmy się po mieście, widząc dziesiątki Aborygenów, którzy na nowo zdefiniowali mi termin „nic nie robienie“, a już pod urzędem ds. strategii zatrudnienia ludności Aborygeńskiej wyglądało przekomicznie.


Reptile Centre


Ani ulubione zwierzątko - moloch :-)

Odebraliśmy auto i ruszyliśmy dalej na północ. W warsztacie zostaliśmy poinformowani, że droga do Cairns jest nieprzejezdna przez deszcze wywołane przez monsuny. Wiedzieliśmy jednak, że swobodnie dojedziemy do miejscowości Tennant Creek, znajdująca się 700 km od Alice. Po drodze minęliśmy zwrotnik koziorożca i od tego momentu krajobraz i roślinność zaczęła się zmieniać. Ludzie w informacjach turystycznych mówili nam, że jesteśmy lucky, widząc środek kontynentu tak zielony. Na pewno nie spodziewałem się zalanych dróg, i niezwykle szerokich rzek, które normalnie są strumykami.









Zatrzymaliśmy się w niecodziennej miejscowości, która jest stolicą UFO w Australii. Krótka pogawędka z miejscowym, uświadomiła mi, że ludzie naprawdę wierzą w cywilizacje pozaziemkie. Jednnym z przykładów dla pana miejscowego o istnieniu tychże cywylizacji mają świadczyć Devils Marble, czyli miejsce gdzie spędziliśmy noc.





I tak co kilkanaście kilometrów


Devils Marble to miejsce owiane wieloma tajemnicami i związane z tradycją. Dla backpackera to po prostu ciekawe formacje skalne, bardzo ładnie wyglądające w promieniach słońca. Zrobiliśmy sobie przy nich 20 minutowy spacer, czytając jak owe „kulki“ powstały i ruszyliśmy dalej w kierunku Tennant Creek.
















Pierwszym punktem do którego udaliśmy się w mieście była oczywiście informacja turystyczna. Czego się tam dowiedzieliśmy i jaki to miało wpływ na naszą podróż dowiecie się niebawem;-)

Z ciekawostek, to zauważyliśmy, że mamy na naszej siatce ochraniającej przednią szybę niezłą wystawę ważek, motyli i koników polnych, ładnie już wysuszonych od pędu wiatru.




Więcej zdjęć kliknij
tutaj

Pozdrawiam,
Mat