czwartek, 29 października 2009

Jak żyć to w Australii!! :)

Witam po (nieco dłuższej) przerwie :) Wybaczcie ten przestój, ale naprawdę nie było czasu!! A nawet jak był… to i tak go nie było ;) Chyba wiecie, co mam na myśli :)
Już prawie 4 tygodnie odkąd przylecieliśmy do (coraz cieplejszej!!) Australii :D No i nastąpiło nieco zmian. Muszę przyznać, że ostatnio (może ze względu na kilkudniowe załamanie pogody) miałam mały, aczkolwiek niegroźny kryzys związany ze zbyt małą ilością godzin w pracy i co dziwne - brakiem jakiejkolwiek chęci do szukania drugiej, nastąpiło ogólne znudzenie, brak chęci do ruszenia się z łóżka, spanie do 11 itp. :) Tak, tak – takie rzeczy nawet w Sydney ;)
Na szczęście nie trwało to długo, w końcu wyszło słońce i sytuacja z pracą zmieniła się diametralnie :) Nie wiem, ale słońce w Australii ma jakiś szczególny wpływ na moje samopoczucie ;) Dobrze, że nadchodzi lato :D
Ciągnąc wątek pracy…
Restauracja, w której pracuję od 1,5 tygodnia znajduje się w rewelacyjnym miejscu – w porcie Darling Harbour, gdzie mieści się mnóstwo restauracji, kawiarni, wszystko tuż nad wodą i co najważniejsze – 15 minut piechotą od mieszkania :) Generalnie świetne szefostwo, fajna ekipa niemal z całego świata – Chiny, Nepal, Bangladesz, Korea, Brazylia, Słowacja, Niemcy, Francja, Polska (oprócz mnie pracują jeszcze dwie Polki), Turcja, Indie… na pewno coś jeszcze pominęłam ;) Szefowie – ojciec z synem – z Turcji, ale od kilkunastu lat w Australii, także spokojnie, kebabów nie serwuję ;) Manager – Włoch, który całe życie mieszka w Sydney. Ogólnie wszyscy bardzo pozytywni i bardzo pomocni :) Restauracja jest dosyć duża, łącznie około 50 stolików i jest naprawdę oblegana! W weekendy nie ma szans, żeby znaleźć wolny stolik, w tygodniu może nieco łatwiej, ale generalnie jest ciężko. Nie ma się co dziwić - miejsce bardzo atrakcyjne turystycznie :)
Praca nie jest ciężka, fakt, że trzeba się nabiegać, ale zmiana trwa 5, max. 6 godzin (zaczynam o 18) także w miarę szybko leci :)
Stale będę tam pracować w piątki, soboty i niedziele, a oprócz tego może mi się trafić dzień lub dwa w tygodniu. Także to ta legalna praca, w której na papierze pracuję 20 godzin w tygodniu, a która daje mi około 25 godzin i z której dostanę zwrot podatku :)
No i dzisiaj szczęście się do mnie uśmiechnęło:) We wtorek zadzwonili do mnie z miejsca, w którym zostawiłam cv jakieś 2 tygodnie temu, żebym przyszła w czwartek na trial. Pracowałam od 10 do 16, fajne miejsce, nieduża kawiarnio-knajpka w samym centrum, jakieś 20 minut piechotą od mieszkania, włoskie jedzenie – pasty, pizza, kawa i (o dziwo!) większość Australijczycy! Znaleźć współpracownika Australijczyka w centrum Sydney graniczy z cudem ;) W prawdzie właścicielem jest Włoch, ale też całe życie w Australii, no i jeszcze jeden Włoch robiący pizzę :) Praca super, bezstresowa, świetni ludzie, w czasie lunchu wszystkie stoliki zajęte – generalnie stali klienci – biznesmeni z biurowców przychodzą na śniadanie, lunch, kawę, spotkania biznesowe:) Mogę tam jeść co chcę, pić kawy i cokolwiek innego co jest w lodówce, także czuję, że nadchodzi koniec gotowania obiadów :D No i to będzie ta moja nielegalna praca, w której będę miała około 3 – 4 zmian w tygodniu od 10 do 16 :) Czyli lepiej być nie mogło! :) W tygodniu około 20 – 24 godzin w jednej pracy i w weekendy około 25 godzin w drugiej :D Oprócz tego szkoła, którą zaczynam o 17:30 także nic mi nie koliduje :)
Co do pogody, to coraz cieplej :) Basen na dachu na tarasie bywa bardzo przydatny :) Przeciętnie około 25 stopni. Już gdzie niegdzie można poczuć (ironia!) klimat Świąt! W jednym centrum handlowym od jakichś 2 tygodni są choinki i porozwieszane ozdoby świąteczne, także coraz bliżej Święta :D
Nie będę pisać co u mojej drugiej połowy… może końcu Go to zmobilizuje do napisania kilku słów od siebie :) :) :)
I w końcu nawiązując do tytułu tego postu…
Już rozumiem ludzi, którzy tak się zachwycają życiem w Australii! Tu się żyje naprawdę inaczej - łatwiej! Nie trzeba tyrać całe życie i tak ledwo wiążąc koniec z końcem! Nie trzeba odkładać pieniędzy, żeby raz w roku móc sobie pozwolić na jakieś wakacje czy też nie móc sobie pozwolić na obiad w restauracji kilka razy w tygodniu.
Na moim przykładzie - kelnerki pracującej około 45 godzin w tygodniu:
Obliczyłam, że w najgorszym wypadku będę odkładać (odliczając czynsz, jedzenie, drobne rzeczy) $ 400.
I teraz:
- bilet lotniczy na Fidżi - $700 w dwie strony (niecałe 2 tyg pracy)
- bilet na Nową Zelandię – $400 w dwie strony (tydzień pracy)
- bilet do Melbourne czy Brisbane - $50 w dwie strony (3h pracy – SZOK!)
- laptop, najnowszy MacBook Apple, na którego poluję – ze zniżką studencką - $1200 (3 tyg pracy)
- 5-dniowy obóz surfingowy z przejazdem, all-inclusive, 800 km od Sydney -$ 635 (1,5 tyg pracy)
- 3-daniowa kolacja w restauracji z butelką wina - $70 (4h pracy)
- miesięczne doładowanie karty do telefonu - $20 (1h pracy)
- tygodniowy karnet fitness, przy podpisaniu umowy na rok - $14 (1 h pracy)
I czy tu nie jest fajnie żyć? :D
Pozdrawiam gorąco! :)
Ania

niedziela, 11 października 2009

Podróż i nasz pierwszy tydzień w Sydney :)

Witam wszystkich :)

Po podróży, która generalnie zajęła nam 4 dni i po tygodniu życia na drugim krańcu Ziemi, w końcu zabrałam się za założenie obiecanego bloga :) Co niektórzy dostali wprawdzie już nieco informacji, także wiele z nich się tu powtórzy. No więc... zaczynamy :)

Podróż minęła całkiem w porządku, choć pod koniec już byliśmy potwornie zmęczeni. 4 dni tułaczki po terminalach, zmiany czasu i klimatu - potrafią nieco człowieka osłabić. Ale nie narzekamy, bo to, co zobaczyliśmy jest nasze :) Zresztą sami taki plan podróży obraliśmy :)

Pierwszy etap podróży - Katowice-Londyn - niby nic, aczkolwiek mało by brakowało, a nie wpuściliby nas na pokład samolotu. A to z tego powodu, że jak na złość postanowili ważyć (i sprawdzać, czy mieszczą się w stelażach!!) wszystkie bagaże podręczne! Nie muszę chyba wspominać o jakie linie lotnicze chodzi ;)

Wymogi Ryanair:
- JEDEN bagaż podręczny
- waga do 10 kg
- swobodnie mieszczący się w stelażu

Mój bagaż podręczny:
- składał się z 3 bagaży pod-podręcznych :P
- ważył jakieś 14 kg
- jak Mateusz upchał nogą, to - może nie tak swobodnie - ale się zmieścił w stelażu :D

Panie oznajmiły nam, że albo wyrzucimy część rzeczy albo zdamy bagaż do luku samolotu, za co musimy zapłacić 150 zł, albo generalnie nie polecimy, bo za 2 minuty zamykają bramki heh :) No i zaczęło się wielkie przepakowywanie! Już się żegnałam z butami, spodniami i ręcznikami, upychałam wszystko jak tylko się dało, panie uprzejmie poganiały, a ja widziałam już oczami wyobraźni odlatujący samolot ;) Na szczęście Mat użył swojego uroku osobistego, podpiął laptopa pod swój plecak (ściema jakiej nigdy nie widziałam), w całym zamieszaniu moją torebkę wziął pod kurtkę, a ja wyciągnąwszy kilka rzeczy dałam bagaż do zważenia (10 kg!) i po zważeniu włożyłam je z powrotem do plecaka ;D
I tak jako ostatni WBIEGLIŚMY na pokład samolotu nie wyrzuciwszy niczego :D i o co tyle krzyku?!
Dla niewtajemniczonych wyjaśnię, dlaczego byliśmy tak przeładowani ;) Otóż podczas naszego pierwszego etapu podróży mogliśmy przewieźć łącznie 25 kg w obu bagażach, natomiast podczas wszystkich późniejszych lotów - 30 kg. I stąd te 5 kg, które jakoś gdzieś trzeba było zmieścić ;]

W Londynie mieliśmy około 10 h do następnego lotu. Nie wyszliśmy z lotniska, także sobie trochę pokoczowaliśmy w terminalu. Poznaliśmy tam polską parę mieszkającą w Dublinie, która też leciała do Malezji. Także część czasu spędziliśmy z nimi, umówiliśmy się też na wspólną taksówkę do centrum miasta. Lot do Kuala Lumpur miał być o 1:25, ale miał opóźnienie i ostatecznie wylecieliśy o 3:30. Lot trwał 13 h z czego jakies 10 przespaliśmy. Ze względu na zmianę czasu (goniliśmy tak jakby dzień) okna musiały być przez cały czas zasłonięte, także wydawało się, że jest noc. Na miejscu, kiedy tylko opuściliśmy pokład - SZOK - była 22 godzina, jakieś 25 stopni i tak wilgotno, że myśleliśmy, że jesteśmy w szklarni! Po wyjściu z klimatyzowanego terminala okazało się, że klimat jest zdecydowanie równikowy wilgotny! Masakra - siedzisz, nic nie robisz i się pocisz!;)
Wzięliśmy razem z pozanymi wcześniej Polakami taksówkę i rozjechaliśmy się do naszych hoteli. Cały następny dzień zwiedzaliśmy, co było niesamowicie męczące przy takiej wilgotności powietrza! Do Petronas Twin Towers mieliśmy z hotelu jakieś 8 minut drogi. Wieże robią niesamowite wrażenie. Mają przeszło 450 m wysokości. My wjechaliśmy na most łączący obie wieże, który jest na 170 m wysokości i widok był niesamowity, a co dopiero 450 m... szok! Wieczorem wróciliśmy do hotelu, wzięliśmy rzeczy i z powrotem na lotnisko.

Ciekawostka: W Malezji za posiadanie jakiejkolwiek ilości narkotyków (dotyczy wszystkich, łącznie z turystami) - grozi kara śmierci!!

Samolot do Perth mieliśmy jakoś po północy, nie było żadnych opóźnień, lot trwał jakoś 5 godzin, także też niemal całą drogę przespaliśmy. Przy wjeździe do Australii trzepią niesamowicie. Długie kolejki do odprawy paszportowej, monitoring bagaży, policjanci z psami. Najlepsze jest to, że Europejczyków przepuszczają bez niczego, a Azjatów - istna masakra! Otwierają im bagaże, zadają setki pytań, szok! Także z racji naszej europejskiej rasy byliśmy na uprzywilejowanej pozycji ;) W Perth pogoda rewelacyjna. Była 7 rano, wzięliśmy taksówkę do centrum, gdzie mieliśmy zostawić bagaże u Mateusza znajomego (w każdym bądź razie, takiego znajomego, którego Mateusz jeszcze na oczy nie widział, ale tyle tysięcy kilometrów od domu każdy Polak się liczy i jest Twoim znajomym ;P ). Na miejscu okazało się, że Mateusz może i nie widział Beniamina (wyjechał z kolegami do Perth jakieś 3 miesiące temu), ale za to ja już kiedyś poznałam Go w Krakowie i rozmawiałam z nim właśnie o wyjeździe do Australii! Jaki ten świat mały! :D No więc, chłopaki przywitali nas bardzo miło, zostawiliśmy rzeczy w mieszkaniu i ruszyliśmy zwiedzać miasto. Do Sydney nie ma porównania. Jest 3 razy mniejsze, znacznie spokojniejsze, przy tym niesamowicie urokliwe :) Bardzo nam się tam podobało :) No i do tego ta pogoda - 25 stopni, słoneczko, palmy, ehh, żyć nie umierać :D Chłopaki nam pokazali kilka miejsc, wróciliśmy do mieszkania po 15, wsiedliśmy w autobus i ruszyliśmy na lotnisko. Po 16 mieliśmy samolot do Sydney.
btw: Serdecznie pozdrawiamy Bena, Sebastiana i Miłosza :D

Po 3h lotu - cel podrózy osiągnięty- SYDNEY :)

...cóż, Sydney przywitało nas deszczową aurą (na nieszczęście, bo jak przyjechaliśmy, to wszyscy mówili, że nie padalo od 3 miesięcy!). Była już noc, wsiedliśmy w metro i pojechaliśmy do kolejnych 'znajomych', których ja widziałam pierwszy raz na oczy, a Mat drugi ;) U Ani i Mateusza (zbieżność imion przypadkowa ;)) zatrzymaliśmy się w sumie na 3 noce. Mieszkają 10 minut od plaży, nieco dalej od centrum, także raczej nie wypuszczaliśmy się nigdzie dalej niż poza okolicę. W sobotę, czyli pierwszy nasz dzień (deszcz) siedzieliśmy pół dnia w kafejce internetowej i szukaliśmy mieszkania, poumawialiśmy się na spotkania i tak zleciał dzień pierwszy. W niedzielę (deszcz) obejrzeliśmy kilka mieszkań w centrum. Warunki mieszkaniowe rewelacja! Wieżowce, najczęściej z recepcją na dole i ogromnym holem jak w hotelu, jakieś 30 - 50 pięter, z basenem, siłownią i sauną. Ale... centrum Sydney wygląda jak... centrum Hongkongu!!! Sami Azjaci! Siedząc około 15 minut w holu i czekając na właściciela mieszkania, nie zarejestrowaliśmy żadnej innej rasy poza żółtą ;) Po obejrzeniu kilku mieszkań zdecydowaliśmy się na jeden pokój na 23. piętrze (widok z okna rewelacja). Mieszkalibyśmy z 4 Tajkami, cena też przystępna, ale był jeden minus, mogliśmy się wprowadzić od środy. A ponieważ nie chcieliśmy już dłużej siedzieć Ani i Mateuszowi na głowie, w między czasie szukaliśmy innego lokum ;) Powiedzieliśmy landlordowi, że bierzemy i sie rozstaliśmy. W poniedziałek (do poludnia słonce, pozniej deszcz ;)) było w Sydney święto pracy, także wszystko było pozamykane, za bardzo też nie mogliśmy nic załatwiać, więc poszliśmy nad ocean. Plaża super, mnóstwo surferów, ogromne fale! Pospacerowaliśmy po plaży, poszliśmy na klify, ogólnie taki spokojny dzien. Wieczorem pojechaliśmy oglądać jeszcze jedno mieszkanie, ale nie spodobalo sie nam za bardzo, wiec poszlajaliśmy się po centrum, wstąpiliśmy do kafejki internetowej i akurat pojawiło się ogłoszenie na gumtree. Zadzwoniliśmy i umówiliśmy się na oglądanie za 15 minut ;)

Mieszkanie rewelacja, na 10. piętrze. Warunki super - kuchnia z salonem, dwa pokoje, przy każdym pokoju łazienka. Właścicielka (około 27-letnia dziewczyna z Wietnamu, od dwóch lat w Sydney) mieszka w jednym pokoju, no i drugi do wynajęcia. To był zdecydowanie najładniejszy pokój jaki widzieliśmy do tej pory! wielka szafa z lustrem, ogromne łóżko, sofa, stolik... i własna łazienka! :) Widok z okna na oświetlone wieżowce. No i basen na dachu (wiezowiec jeden z najniższych - tylko 12 pięter). Strasznie się napaliliśmy na ten pokój!! Oczywiście musiało być jakieś ale... cena :) Trochę ponegocjowaliśmy no i na 3. nasz dzień, w poniedziałek wprowadziliśmy się do naszego nowego pokoiku :D W samym centrum Sydney!
btw: Serdeczne pozdrowienia i ogromne podziękowania dla Ani i Mateusza za gościnność i przyjęcie nas pod swój dach :D

Po znalezieniu mieszkania przyszła kolej na sprawy konieczne do załatwienia, czyli konto w banku, file tax number (odpowienik naszego NIP), no i niezbędny do pracy w gastronomii certyfikat RSA (Responsible Service of Alcohol). Bez tego po prostu nie przyjmą Cię do pracy.
Kurs kosztował $70. Zaczął się o 9:30, a skończył o 15!! Także przez kilka godzin siedzieliśmy i słuchaliśmy kobiety, która wyświetlała nam slajdy i filmiki o tym, jak rozpoznać pijanego człowieka, kiedy przestać serwować mu drinki i wreszcie w jakiej sytuacji poprosić go o wyjście z lokalu.

Ciekawostka: W Australii osoba serwująca alkohol (barman, kelner) jeśli widzi, że ktoś za dużo wypił, ma obowiązek zaproponowania czegoś słabszego albo bezalkoholowego lub nawet przez jakiś czas nie podawać w ogóle alkoholu. Na koniec ma również obowiązek zaproponować taksówkę klientowi. W sytuacji, kiedy pijana osoba wyjdzie na ulicę, wpadnie pod samochód i okaże się, że byłeś ostatnią osobą, jaka podawała mu alkohol - zostajesz pociągnięty do odpowiedzialności!

Stąd to kilkugodzinne szkolenie, zakończone egzaminem. Masakra! ;)
Co do alkoholu - jeszcze jedna ciekawostka.

W Australii nie kupisz w żadnym sklepie spożywczym czy supermarkecie alkoholu. Są do tego specjalne przeznaczone sklepy tzw. Bottle Shop :) Przykładowo: Heineken 0,33 but. - $4,50 (piwo ogólnie jest dosyć drogie), wino Pinot Grigio (udało się nam znaleźć 2 za $15 :P), Absolut 0,5 l - $45!! Nie wspomnę o Wyborowej - $39 :)

Szkoła...

We wtorek miesliśmy pierwszy dzień w college'u. Lokalizacja mieszkania w centrum, to najlepsze co moglismy zrobic. Do szkoły mamy 10 min na piechotkę :) O 16 było przywitanie studnetów, wprowadzenia, przedstawianie osób itp., a o 17:30 zaczeły sie normalne zajęcia. Przez pierwsze kilka tygodni, od poniedziałku do czwartku, bedziemy mieli jeden kurs i tak przez rok bedzie sie to zmieniać. Teraz mamy Business administration z Johnem. Pierwsze zajęcia były tragiczne! Koleś tak zapierniczał z angielskim, musieliśmy robić jakieś głupie ćwiczenia w grupach, czego za bardzo nie lubimy z Mateuszem:P wiec generalnie po pierwszych zajęciach wrażenia średnie. W grupie mamy jakies 30 osób, z czego Polaków jest może z 8 osób takze nie jest źle;) Jest dużo Słowaków, trochę Czechów, Brazylijczyków i Kolumbijczyków. Na szczęście po kolejnych zajęciach okazało się, że nie jest tak źle, uczymy się praktycznych rzeczy (żadnej teorii!!), dzielimy się na grupy i ćwiczymy organizację meetingów i jak można zarobić przez internet hehehe;)

Praca...

Od kilku dni rozglądamy się za pracą. Składamy aplikacje do kawiarni, restauracji i hoteli.
No i zadzownił koleś z hotelu, ze dostał moje cv (a właściwie w Australii nie jest to cv tylko resume), że widzi, ze mam świetne doświadczenie i że chciałby się umówić na interview. No to ja zajarana, ze zadzwonił, a tu nagle pytanie o wizę. No to ja, że mam wize studencką, co mnie od razu skreśla w takich pracach jak recepcjonistka :( Bo na wizie studenckiej można pracować legalnie tylko 20 godzin tygodniowo! Oczywiście w takich pracach jak kelnerka nie jest to przestrzegane, bo jest to kwestia ugadania z pracodawcą. No ale w dużych hotelach nie mogą sobie na to pozwolić. Powiedział, że bardzo mu szkoda, ale nie mogę w takim razie u nich pracowac... ehh... szkoda. Mogłam nic nie mówić, umowić sie na rozmowę i jakby wyszło w praniu, że mam wizę studencką, to może coś by sie dało załatwic. Na przyszłość milczę albo udaję, że nie zrozumiałam ;P
Do Mata zadzwonili wczoraj z restauracji, żeby przyszedł dzisiaj na 'trial' na 2-3 godziny. (W tym czasie ja piszę bloga, a Mat pracuje :D). Na wtorek jesteśmy umówieni na interview do agencji cateringowej, także coś się ruszyło :) Mam tylko nadzieję, że do przyszlego tygodnia już będziemy zarabiać, bo pieniądze dosyć szybko tu uciekają ;)

Pogoda nieco się poprawiła, pada coraz mniej. Od jutra ma być już 24 stopnie :) Na razie poznajemy miasto, zwiedzamy okolice i perełki Sydney - Opera, Harbour Bridge, port Darling Harbour, starówka The Rocks i Royal Botanic Gardens :) A przed nami jeszcze sporo :)

Z przestawieniem czasu o 9 godzin nie mieliśmy o dziwo jakichś większych problemów! Przez pierwsze 3 dni byliśmy trochę śpiący w dzień, tak nagle dopadało zmęczenie, ale grunt, to nie spać w ciagu dnia! Teraz totalnie nie odczuwamy różnicy. W nocy normalnie śpimy, w dzień funkcjonujemy. Great success! ;)

Nieco przydługi ten post, ale jak ze szczegółami, to ze szczegółami! :) Mam nadzieję, że dotarliście do końca lektury. Także dla tych, co dotarli - krótkie wyjaśnienie, skąd kraina Oz :)

Wynika to z pewnego upodobania Australijczykow do zdrobnień i uproszczeń pisowni. Na siebie zamiast Australians mowia Aussie, co wymawia się (a także pisze) Ozi. Także Australijczycy, to Ozi, a Australia - po prostu Oz :)

Pozdrawiam serdecznie!

Red. naczelna Anna M. ;)