niedziela, 29 maja 2011

W Delcie Mekongu



Z Birmy przylecieliśmy do Ho Chi Minh City – najbardziej dynamicznie rozwijającego się maista Wietnamu, tętniącęgo życiem organizmu z tysiącem migających neonów i ponad 3 milionów skuterów. To było jak przylot do nowoczesnego świata z hermetycznie zamkniętej Birmy.
HCMC znany bardziej jako Saigon bije na kolana wszytskie inne miasta jeśli chodzi o ruch uliczny i ilość skuterów. Przejście na drugą stronę ulicy jest dość ryzykownym predsięwzięciem wymagającym taktyki. Obowiązuje absolutny zakaz przebiegania. Ruchliwą ulicę pokonuje się małymi kroczkami dając się ominąć przez całe rodziny jadącej na tym diable motoryzacji.





A jeśli Wietnam kojarzy Ci się tylko z powojennym widokiem kraju popadającego w ruinę, to stanowczo dementujemy. Choć kraj wciąż rządzony jest przez komunistyczną partię, to trudno w to uwierzyć, bo kapitalizm nie jest już tylko pusto brzmiącym słowem. Bezrobocie właściwie nie istnieje, gdyż pracowitość Wietnamczycy mają we krwi. Istotonie, pracują wszyscy od rana do wieczora, włącznie z kierowcami skuteów leniwie leżących na ich siedzeniach w oczekiwaniu na klientów. A, że nam się spodobał pomysł pokonywania odległości z hostelu do dworca właśnie na skuterze, to w miarę potrzeby korzystamy z ich uslug. Taka forma transportu jest nie tylko dużo tańsza niż taxi, ale dostarcza też niemało wrażeń w tym całym drogowym haosie. Jazda na czerownym czy pod prąd? – ciężko nas już zaskoczyć ;)



Saigon być może i nie jest miastem do zwiedzania, ale znajduje się w nim jedno z najciekawszych muzeów a Azji Pd – Wsch, powstałe ku pamięci niezwykle okrutnej wojny w Wietnamie, gdzie Amerykanie użyli bomb biologicznych. Skutki przegranej przez USA wojny, które mogliśmy zobaczyć na wystawie fotograficznej przyprawiają o niesamowcie depresyjny nastrój. Szok, że niektóre dzieci z trudnym do opisania upośledzeniem umysłowym jak i fizycznym zostały urodzone jeszcze około roku 2000!





Wyruszlyliśmy więc do miasta Can Tho, które jest politycznym, ekonomicznym i kulturowym epicentrum delty Mekong. To miejsce, gdzie łódki, domy i nawet markety pływają w niekończących się rzekach, kanałach i strumieniach. Świat na wodzie. Tylko inny od tego z Birmy, bardziej zatłoczony i dynamiczny. Wypływamy wczesny rankiem, jeszcze przed wschodem słońca. Oglądamy jak świat budzi się do życia. Miejscowi rybacy, sprzedawcy i mieszkańcy biorą poranną kompiel w rzece, myją zęby, dalej ktoś robi pranie, gdzie indziej bawoły chłodzą swoje cielska. Dla dzieci to plac zabaw. Rzeka wszystkim daje życie. W większych barkach często żyją całe rodziny, w środku jest prymitywna sypialnia, telewizor i hamak. Mijamy wodny market, gdzie panie w charakterystycznych kapeluszach, chroniącym przed doskwierającym upałem sprzedają świeże owoce i ryby. Za kilka groszy dostajemy świeżego ananasa, pomarańcze i arbuza. W ponad 30 stopniowym upale przepływa obok nas łódź - rzeźnia. Wpływamy do jednej z licznych wodnych alejek, gdzie naszym oczom ukazją się  pola  ryżowe, a na drzewach rosną banany, papaje, ananasy, limonki, jack fruit, pitaje (dragon fruit) i cuchnący durian. Ania ma swój (kiepski co prawda) udział przy produkcji makaronu ryżowego, który w 5 kg paczce za 2 dolary wysyłany jest do większych ośrodków miejskich.


















Na lądzie, gdy dzień chyli się ku zachodowi życie dopiero zdaje się zyczynać. Na wieczornych bazarach można kupić świeżo wypatroszone ryby z rzeki, owoce morza, warzywa, przeróżne rodzaje ryżu i oczywiście rzeczy użytkowe najlepszych marek świata. Podobno Wietnam przoduje jeśli chodzi o podróby i nie tylko w branży odzieżowej. Szacuje się, że około 90% systemu Windows w kompuetarch ma pirackie oprogramowanie.




Nie opuszczamy jednak rzeki Mekong, jesteśmy blisko granicy z Kambodżą i decydujemy się granicę przekroczyć właśnie drogą rzeczną. Już za parę godzin będziemy w Phnom Penh.

Więcej zdjęć tutaj

High five!
Matt

czwartek, 26 maja 2011

Birmańskie dni

Z Mandalay przetransportowaliśmy się nocnym autobusem nad Jezioro Inle. 200-kilometrową trasę przejechaliśmy w 10 godzin :) O 4 rano wyrzucili nas i parę Szwajcarów około 15 km od bazy wypadowej nad jezioro. Nikt na nas nie naskoczył tylko młody mężczyzna spokojnie do nas podszedł i powiedział, że chciałby nam zaoferować pick-up do miasteczka. Cena normalna, żadnego zdzierania z turystów, a mając na uwadzę 4 w nocy i brak innej mozliwości transportu, mógl nam rzucić jakąkolwiek kwotę. Pomógł nam znaleźć hostel, budząc przy tym z trzech recepcjonistów i po chwili już leżeliśmy w łóżkach (jak już wspominaliśmy przy Tajlandii, wczesny check-in to absolutny brak problemu w Azji, a jeszcze gratis śniadanie dostaliśmy ;)).
Po 3-godzinnym śnie wybraliśmy się nad jezioro, gdzie znaleźliśmy miejscowego z łodzią, który zabrał nas w całodzienny rejs. 


Jezioro Inle ma powierzchnię 116 km2 i jest drugim największym jeziorem w Birmie. Głównym środkiem transportu po jeziorze są długie, wąskie łodzie. Lokalni rybacy znani są tam ze specyficznego stylu wiosłowania. Glony porastające jezioro i pływające na powierzchni rośliny, utrudniają widocznść wody w pozycji siedzącej. Z tego względu, rybacy stoją na jednej nodze na dziobie łodzi, drugą oplatając wiosło i tak wiosłują okrężnymi ruchami nogi, zarzucając przy tym sieci. Brzmi i wygląda skomplikowanie, ale na gładkiej tafli jeziora, taki obrazek wygląda niesamowicie.
Podczas pierwszego naszego odcinka drogi mijamy dziesiątki łodzi, miejscowi pozdrawiają nas gestem ręki, słońce świeci wysoko rzucając srebrne refleksy na wodę, ważki ścigają się z łodzią. Jest pięknie.

 





Naszym oczom ukazują się domy na wodzie. To tzw. floating village (pływająca wioska). Dziesiątki drewnianych domów stoi na wysokich palach, a przestrzeń między parterem a taflą wody przeznaczona jest na zaparkowane łódki. Wpływamy do wioski, wolno suniemy po wodnych uliczkach. W domach toczy się normalne życie. Dzieci machają nam z okien, kobiety robią pranie, płucząc je bezpośrednio w jeziornej wodzie, dalej kąpie się cała rodzina. Jest tu szkoła, zakłady rzemieślnicze, buddyjska pagoda – wszystko co do życia potrzebne, z tą tylko różnicą, że żeby pożyczyć cukier od sąsiada, musisz popłynąć łódką.
Odwiedzamy dom, w którym miejscowi tkają tkaniny z jedwabiu, lotosu i bawełny. Poprzez żmudną ręczną pracę pozyskania nici lotosu z gałęzi tych roślin, tkaniny te są osiem razy droższe niż te z czystego jedwabiu! Następnie odwiedzamy jeszcze dom, w którym kobiety skręcają  ręcznie cygaretki, a także wytwórnię srebrnej biżuterii. 


 Domy na wodzie





 Młoda Birmanka tka szal z włókien lotosu

 Produkcja cygaretek


Przepływamy obok floating gardens (pływających ogrodów), gdzie na wąskich tyczkach pną się warzywa, miejscowi w łódkach podwiązują pomidory bądź przycinają niepotrzebne pędy.

Ogrody na wodzie

Docieramy do buddyjskiej świątyni, słynnej ze skaczących kotów. Nie mieliśmy pojęcia o co chodzi, więc postanowiliśmy się przekonać. Po świątyni chodzą dziesiątki kotów, niektóre siedzą z zamkniętymi oczami na przeciwko obrazu Buddy, jakby medytowały. Wygląda zabawnie. Ale o co chodzi z tym, że skaczą? Otóż za kilka kawałków suchego pokarmu Whiskas, mnisi nauczyli je skakać przez krążek. Ot co. Kiepskie show przyprawiło nas raczej o śmiech niż podziw, gdyż rozleniwionym sierściuchom nie bardzo chciało się skakać. No ale mnichom gratulujemy pomysłu :)



W drodze powrotnej znów mijamy łodzie, większość wraca już z połowu, ryby trzepoczą w sieciach. A my w milczeniu obserwujemy kończący się dzień... Jak dla mnie najpiękniejszy odkąd zaczęliśmy naszą podróż po Azji. 





Czwarta rano pobudka, dwóch miejscowych na motorach zabiera nas i nasze ogromne plecaki i wiezie na przystanek autobusowy 13 km od miasta. Mateusz ma gorszy poranek, po wczorajszej rybie na kolację,  jego żołądek się spier...  z pierwszym lutego odmówił posługi ;)
Jakby tego było mało zamiast oczekiwanego autobusu, podjeżdża lokalny rozklekotany bus. Bagaże na dach, nas poganiają do środka. Siadamy z tyłu na siedzeniach węższych niż być powinny. Kierunek: oddalony o ok. 200 km Bagan (tyle wyczytujemy ze skali mapy, bo google maps nie potrafi wytyczyć drogi pomiędzy miastami). Może nie byłoby tak źle, gdyby nie fakt, że to 200 km drogi nie asfaltowej, a... kamiennej szutrowej!  (Teraz nie dziwimy sie google maps). Nie wspominając, że amortyzatory nie były pierwszej młodości. Tyłki podskakiwały nam na co najmniej 10 cm. Nie dało się spać, czytać, nawet głowy oprzeć o cokolwiek! Po pierwszych kilometrach czuliśmy się jak popcorn w tej śmiesznej maszynie. Mateusz dogorywał, a mi pozostało duchowe jego wspieranie. Godzina 9 rano, upał 33 stopnie.
To był pierwszy raz kiedy przejeżdżaliśmy dłuższą trasę w ciągu dnia. Zawsze wybieramy nocne autobusy, więc tym razem podróż krajoznawcza, oprócz tego, że należała do ekstremalnych, dostarczyła mi (Mateusz ledwo żył) ciekawych wrażeń. W nocy nie widać mijanych wiosek, ludzi, toczącego się życia. Teraz, gdzieś po środku Birmy, mogłam to wszystko obserwować. Wzdłuż wijącej górskiej drogi stoją bambusowe domy, ludzie nie mają łazienek. Kobiety okryte chustami polewają się chłodną wodą z betonowych zbiorników, stojących co kilka domów. Gospodynie wynoszą warzywa i owoce i rozkładają je tuż przy ulicy. Czekają na kupców. Dzieci jest bardzo dużo. Bawią się w cieniu drzew. Miejscowi z  zaciekawieniem patrzą na przejeżdżający bus. Kiedy dostrzegają moją twarz, uśmiechają się i machają, pokazują dzieciom, które krzyczą „hello“! Pośrodku niczego, zdala od wioski mijamy grupę ludzi, część z nich kilofami rozdłubuje skalne ściany, kobiety opatulone z ochrony przed słońcem zbierają kamienie, trwa naprawa drogi (jeśli można tu mówić o naprawie). Dzieci bawią się w namiocie nieopodal. 







Zastanawiam się, czy pośród tego całego systemu, który ich tak bardzo ogranicza, pośród biedy, prostego życia, codziennych trudnych obowiązków, czy ci ludzie narzekają. Czy skarżą się na los, czy mają depresję. Czy to w naszym zachodnim świecie naprawdę mamy tyle problemów, czy naprawdę jest nam tak ciężko? A mamy przecież bardzo wiele, podczas gdy ci ludzie mają tak mało. Dlaczego to na naszych twarzach widać zmęczenie, gdy na ich twarzach jest spokój i pogoda ducha. I jest ten uśmiech. Setki uśmiechów. 





16:30 – po przejechaniu 200 km w 11 godzin, nie czując już naszych ciał, docieramy do miasta Bagan.  

Bagan to historyczna perełka Birmy. Na obszarze 42 km2 znajduje się ok. 4400 świątyń buddyjskich z okresu od XI do XIII w. To tak jakby zebrać wszystkie średniowieczne europejskie kościoły i postawić je na wyspie wilkości Manhattanu. Oczywiście są świątynie mniejsze i większe, ale sama ich liczba jest imponująca. Jeden z Birmańczyków powiedział nam, że wszystkie świątynie powstały dzięki donacjom miejscowych. Wierzono, że jeśli wybuduje się świątynię – nirvana gwarantowana :)
Z rana bierzemy bryczkę i wraz z miejscowym dorożkarzem udajemy się na wycieczkę objazdową po świątyniach. Obszar miasta jest niesamowicie suchy, drogi usypane są z piasku, a rosnące przy drogach kaktusy dają pustynny widok. Temperatura też niczego sobie – 38 stopni.
Wchodzimy do poszczególnych świątyń – do największej, najwyższej, najstarszej, najładniejszej, naj, naj, naj... Po niektórych można się wspinać. Miejscowi zabierają nas na sam szczyt jednej ze świątyń, z której rozpościera się piękny widok na setki innych. Miasto bardzo interesujące, ale po kilkunastu świątyniach i niesamowitym upale mamy powoli dość Buddy i każdego podobnie wyglądającego wnętrza świątyni.

 Świątynie Baganu



Pewien sprzedawca zapytawszy nas skąd jesteśmy, ku naszemu zaskoczeniu wyjął z portfela nasze stare dobre banknoty :) 

A propos pieniędzy. W Birmie dolary amerykańskie są w obiegu na równi z ich krajowymi kyat'ami. W odróżnieniu jednak od starych, zużytych i pogiętych birmańskich banknotów (te najbardziej zużyte przetrzymywane są w folii, by uniknąć dalszemu zniszczeniu), dolary amerykańskie muszą być idealne. Idealne dosłownie. Nikt w Birmie nie przyjmie choćby lekko pogiętego banknotu, nie wspominając o tym, że jakość papieru musi być najwyższa, a pieniądze wydane koniecznie po 1996 roku. Paranoja! 



Przy jednej ze świątyń spotykamy kobietę, która oferuje mi tradycyjny birmański makijaż. 

W Birmie kobiety malują swoje twarze specjalną maseczką, którą robią po zmieszaniu wody i drzewa sandałowego. Powstałą maź nakładają na policzki, czoło, nos i brodę. Myśleliśmy z początku, że ma to znaczenie religijne, miejscowi wyjaśnili nam jednak, że jest to rodzaj ich tradycyjnego makijażu. Drzewo sandałowe jest bardzo dobre dla skóry, a tworzy również skuteczną ochronę przed słońcem.  W ten oto sposób poczułam się przez chwilę jak birmańska kobieta, nie wspominając o tym, jak miejscowi cieszyli się na mój widok. 






Jedna ze świątyń stoi przy rzece. Wybieramy się na kilkuminutowy spacer wzdłuż brzegu, w oddali widząc bambusowe chatki. Podchodzimy tam i ku naszemu zdziwieniu zostajemy powitani jak przedstawiciele rodziny królewskiej. Kobiety wybiegają na przeciw, cieszą się na nasz widok, zapraszają bliżej. Jedna z nich wręcza nam zerwane z drzewa mango, druga przynosi miskę z wodą do umycia owoców, trzecia przybiega z kawałkiem materiału do powycierania rąk. Jesteśmy w szoku. Mówią do nas po birmańsku, Mateusz powtarza pojedyncze słowa, wybuchają śmiechem. Obserwują nas, zadają pytania, na które niestety nie potrafimy odpowiedzieć. Dostajemy dokładkę mango. Są ciekawe każdego zrobionego przez nas zdjęcia. Na koniec żegnają nas i machają dopóki nie znikniemy im z oczu. Ich radość jest bezcenna. To spotkanie jest bezcenne. 



Kończymy naszą objazdówkę i raczymy się orzeźwiającym sokiem z trzciny cukrowej. Właśnie – sok z trzciny cukrowej. Po raz pierwszy mieliśmy okazję spróbować go w Tajlandii, ale tutaj w Birmie jest on najlepszy z najlepszych.  Trzcina cukrowa przypomina nieco bambus – to grube twarde gałęzie, które miejscowi prasują, niczym przez magiel, w specjalnych urządzeniach. Z pozoru sucho wyglądające gałęzie, dają naprawdę dużo soku! Podany z lodem i wyciśniętą limonką – bez żadnych innych dodatków – smakuje wyśmienicie! Podawany w szklankach w wersji „have here“ bądź w woreczkach w wersji „take away“. Pycha! :)

Sok z trzciny cukrowej

W końcu opuszczamy Bagan i wsiadamy w popołudniowy autobus z powrotem do Yangon.
Rano siedzimy już w samolocie, myśląc o tym, jak piękny jest to kraj, jak wspaniali ludzie i jak szkoda nam stąd odjeżdżać. Birma potrafi zachwycić.

Ania i Mat w Birmie :)
Mat w tradycyjnej męskiej "spódnicy" - tzw. longi, ja - w damskim jej wydaniu i poniżej w wydaniu Birmańczyków :)



Więcej zdjęć tutaj


Pozdrawiam,
Ania