piątek, 28 maja 2010

Canberra & Mt Kosciuszko

W poniedziałek w ramach relaksu i celem uniknięcia codziennej monotonii, postanowiliśmy z Matem i naszym kolegą Darkiem odwiedzić Canberrę - stolicę Australii. Wszystko zaplanowaliśmy jakieś 3 tygodnie wcześniej i po załatwieniu sobie 3 dni wolnego w pracy, wypożyczyliśmy samochód i z samego rana udaliśmy się w podróż.

Canberra położona jest niecałe 300 km na południowy zachód od Sydney. Jest miastem planowanym na stolicę ze względu na spór między Sydney a Melbourne o to, które z miast ma być stolicą kraju. Została zbudowana w latach 1913-1927. W 1927 roku dokonano oficjalnego przeniesienia siedziby australijskiego rządu z Melbourne do Canberry, która stała się oficjalnie stolicą Australii.



Generalnie, w oczach ludzi, którzy odwiedzili miasto, Canberra uchodzi za dosyć nudną i mało ciekawą porównując do Sydney czy innych większych miast. Nam natomiast miasto się podobało :) Małe, spokojne, ale urokliwe :) Ogólnie rzecz biorąc w mieście znajdują się liczne muzea, galerie sztuk itp. Także jeśli ktoś chciałby to wszystko zobaczyć, to bez wątpienia należy poświęcić na to kilka dni.

Głównym organizatorem wycieczki był Mateusz, który zaplanował nam dłuższą, lecz bardziej urozmaiconą trasę, która miała prowadzić wzdłuż Pacyfiku. Cóż, prowadziła... ale może przez 5 km... przez resztę 300 km podziwialiśmy lasy z jednej i drugiej strony ;)



W końcu około 13 dotarliśmy do hostelu położonego w centrum, skąd (aby zdążyć przed zmrokiem) ruszyliśmy zwiedzić Parlament. Dla przypomnienia dodam, że do Australii wielkimi krokami zbliża się zima, także zmrok zapada jakoś po 17 :/
Tak więc nim zrobiło się ciemno zdążyliśmy zobaczyć stary budynek Parlamentu, nową i dosyć nowoczesną siedzibę Parlamentu, pozwiedzaliśmy nieco wewnątrz.

Stary budynek Parlamentu

Nowa siedziba Parlamentu

Senat

Za starą siedzibą Parlamentu zszokowała nas Aboriginal Tent Embassy, czyli w dosłownym tłumaczeniu "namiotowa ambasada Aborygenów". Jest to zbiorowisko mieszkających w parku w namiotach Aborygenów, dopominających się o swoje polityczne prawa. Dookoła palą się ogniska i porozwieszane są transparenty. Mimo oficjalnej nazwy, Australijski rząd nie uważa tego za Ambasadę.


Po powrocie do hostelu, udaliśmy się pozwiedzać okoliczne knajpki i kasyno, a reszta wieczoru upłynęła chłopakom na graniu w hostelowego bilarda ;)

Canberra jesienią :)

Następnego dnia, wstaliśmy wcześnie, aby ruszyć w dalszą drogę czyli kolejny cel naszej wyprawy - Kościuszko National Park z Górą Kościuszki na czele :)

Góra Kościuszki, to najwyższy szczyt w Australii (2228 m n.p.m.). Została zdobyta 15 lutego 1840 roku przez polskiego podróżnika i odkrywcę Pawła Strzeleckiego i nazwana przez niego dla uczczenia pamięci gen. Tadeusza Kościuszki.
Nadana przez Strzeleckiego nazwa przyjęła wkrótce angielską formę "Mount Kosciusko". Dopiero w 1997 toku podjęto próbę przywrócenia oryginalnej polskiej pisowni. Jednak proponowany przez nią zapis "Mount Kościuszko" nie przyjął się, gdyż Australijczycy nie są przyzwyczajeni do używania jakichkolwiek polskich znaków, nie ma ich też na klawiaturach komputerowych.
Ostatecznie przyjęto kompromisowe rozwiązanie, z zapisem zbliżonym do polskiej pisowni – "Mount Kosciuszko". Trzeba też jednocześnie wspomnieć, że australijska wymowa nazwy odbiega znacznie od jej wymowy w języku polskim – w przybliżeniu brzmi "kozyjosko".
Spośród wszystkich szczytów Korony Ziemi, Góra Kościuszki jest najłatwiejsza do zdobycia.

(informacje zaczerpnięte z wikipedii)
Z Canberry do Kosciuszko National Park jest około 230 km. Pogoda od rana była jakaś niepewna, a wjeżdżając w coraz wyższe partie gór, zaczynało padać i była coraz większa mgła. W końcu dotarliśmy do wioski Thredbo, która jest malutkim kurortem narciarskim oraz bazą wypadową na Górę Kościuszki.


Po wyjściu z samochodu szybko okazało się, że warunki na wspinaczkę po górach nie należą do najlepszych, padało, wioska była opustoszała, a góry osnute gęstą mgłą. Po posileniu się w tamtejszym barze, udaliśmy się pod wyciąg krzesełkowy, który miał nas przetransportować w wyższe partie gór, skąd już wiódł szlak na szczyt. Jednak gdy o 13:30 dotarliśmy pod wyciąg, pani przy kasie powiedziała, że ostatni zjazd wyciągiem z góry jest o 16, bo później robi się już ciemno i nawet jeśli się zdecydujemy zdobyć szczyt dzisiaj, to nie ma szans żebyśmy zdążyli zjechać. Jedyna opcja, to zejście z góry po ciemku, co nie było raczej dobrym pomysłem, biorąc pod uwagę fakt, że wyciągiem jechało się 15 minut w jedną stronę. Ale my, prawdziwi turyści, zdecydowaliśmy wjechać i na górze zdecydować co robimy dalej. Na wyciągu nieco nas przewiało i przemoczyło, a na górze okazało się, że mgła jest tak gęsta, że widoczność ograniczała się do 20 metrów ;) Nieco już zrezygnowani popatrzyliśmy na tablicę informującą - Mt Kociuszko - 13 km, 4 h drogi w dwie strony.


Mając na uwadze, że do 16 zostały nam 2 godziny, postanowiliśmy... podjąć wyzwanie! Być pod najwyższym szczytem Australii i nie móc go zdobyć - co to, to nie! :) Szybkim marszem ruszyliśmy w drogę. Wiało, padało i było jakieś 8°C, ale jak to kolega Darek stwierdził - nie ma złej pogody, jest tylko złe ubranie! Ubrani na cebulkę, w kurtkach przeciwdeszczowych (które swoją drogą i tak przemokły;P) i kapturach na głowach pędziliśmy ile sił na szczyt, a wydolność naszych płuc została wystawiona na wielką próbę ;)
Nie mam pojęcia jakim cudem, ale po godzinie czasu zdobyliśmy Górę Kościuszki!! :D
Góra Kościuszki zdobyta - czli ja w gęstej mgle ;)


Satysfakcja niesamowita! Kilka fotek, mgła jak mleko, więc widoków raczej nie podziwialiśmy i zaczęliśmy niemalże zbiegać z góry, żeby zdążyć na 16 na wyciąg. Jak to się mówi - Polak potrafi - o 15:57 dotarliśmy do wyciągu! :D I kiedy znaleźliśmy się już na dole, wyciąg się zatrzymał :)
Nieco zmoknięci pojechaliśmy do hostelu, gdzie wcześniej zarezerwowaliśmy nocleg, przebraliśmy się i zdecydowaliśmy się, że nie ma sensu zostawać tu na noc przy takiej pogodzie. Pani na recepcji zgodziła się zwrócić pieniądze i zmęczeni, ale szczęśliwi ruszyliśmy w drogę powrotną do Canberry. Zatrzymaliśmy się w tym samym hostelu co poprzedniej nocy i kolejny wieczór upłynął na dyskusjach o życiu i bilardzie... ;)
Na trzeci dzień postanowiliśmy dokończyć zwiedzanie stolicy i mając na uwadze, że samochód musimy oddać o 17, za długo nie pospaliśmy. W ciągu 4 godzin zwiedziliśmy Bibliotekę Narodową, Galerię Narodową oraz Sąd Najwyższy, w którym wpuszczono nas na rozprawę, na której ze względu na szacunek dla Wysokiego Sądu musieliśmy zostać minimum 10 minut ;) Fajne doświadczenie :) W przewodniku wyczytałam też, że warto odwiedzić Narodowe Centrum Nauki, które (co oczywiście nie wiedzieliśmy) okazało się super miejscem, ale dla dzieci ;) także wśród bandy rozwrzeszczanych dzieciaków, i skoro już zapłaciliśmy wstęp, ja - możliwe że ze względu na geograficzne wykształcenie - starałam się zagłębiać w tajemnice powstawania tsunami i doświadczyć trzęsienia ziemi na własnej skórze, podczas gdy chłopaków jakoś bardziej ciągnęło do wyjścia ;) Fajnie było! ;) Ostatnim miejscem, które zwiedziliśmy był War Memorial, miejsce uczczenia pamięci poległych Australijczyków w wojnach, w których uczestniczyli (generalnie I i II Wojna Światowa). Miejsce niewątpliwe warte zobaczenia, z interesującym muzeum.


War Memorial - widok z drugiej strony jeziora

War Memorial od środka

Lista poległych podczas II Wojny Światowej australijskich żołnierzy

Widok na Parlament
W południe wyjechaliśmy z Canberry i praktycznie całą drogę do Sydney przebyliśmy w deszczu, aby o 17 odstawić auto do wypożyczalni :)


Uczestnicy wyprawy ;)