niedziela, 19 grudnia 2010

Jay Z & U2

Zacznę może od tego gdzie odbył się koncert.
Tak więc Stadium Australia (obecnie występujący pod komercyjną nazwą ANZ Stadium) w Sydney, niegdyś główna arena Letnich Igrzysk Olimpijskich 2000, miejsce ceremonii otwarcia i zamknięcia, może pomieścić 110 tyś widzów.
Co do U2 to chyba oprócz mamie, nikomu nie trzeba tłumaczyć. Jeden z tych koncertów na którym zawsze chciałem być.
Przed U2 zaśpiewał jeszcze Jay Z (tak, mąż Beyonce, w ogóle to miałem nadzieję ją zobaczyć) no i z nim to już sprawa nie była tak prosta bo para Australijczyków zajmująca miejsca tuż koło nas, zapytała mnie po jego występie jak się ten pan nazywał..

Klipy warto zobaczyć, może jakimś procencie oddają to jak było.






"With or without you"

"I still haven't found what I'm looking for"









 


piątek, 12 listopada 2010

Parostatkiem w piękny rejs



Dzień 9. 08.11.2010 – AUCKLAND –> PAIHIA (BAY OF ISLANDS) – 230 km

Wstaliśmy skoro świt w naszym już przedostatnim dniu podróży, by ruszyć na północ, w miejsce zwane Bay of Islands. Pogoda przez cały czas nam dopisuje, gorące promienie słoneczne mieszają się z chłodniejszym wiatrem znad oceanu, a do tego nasza docelowa miejscowość - Paihia, urzekała kolorem wody, plażami i niewielkimi wysepkami rodem z Fiji. Idealne miejsce na wakacje - pomyślełm - w odróznieniu do Coromandel.





Pozostała jeszcze tylko jedna kwestia, która ciągle nie dawała nam (a Ani w szczególności) spokoju. Bardzo mocno chcieliśmy pojechać w najbardziej wysunięte na północ miejsce w Nowej Zelandii - Cape Reinga, które jednak, mimo że byliśmy już bardzo wysoko, było ponad 200 km wyżej na mapie. Przypominam, że jest to nasz przed ostatni dzień, jutro o godzinie 13 musimy być już na lotnisku w Auckland, reasumując musielibyśmy poświęcić nasz dzień w Bay of Islands na korzyść jazdy samochodem ok. 700 km, by jakby na to nie patrzeć zobaczyć latarnie morską...(i plaże, która ciągnie się przez 90 mil [90 Mile Beach]).

90 Mile Beach - zdjęcie oczywiście z netu, czyli tam gdzie nie dotarliśmy [ zdjęcie z blog.gmedical.com]
i Cape Reinga [autor Rolf Hicker]

Chęci były wielkie, ale czasu nie da sie oszukać. Generalnie postanowiliśmy, że dzień spędzimy jak na wakacje przystało, czyli leniwie - tak dla odmiany. Zabookowaliśmy 5-godzinny rejs po wyspach, który oferował m.in. oglądanie delfinów (w sumie już nie nowość dla nas) i przejazd przez dziurę w skale (trudno mi to opisać po prostu zobaczcie). Może istotnie nie było to coś fascynującego, ale taka ot ciekawostka, a nade wszystko piękne krajobrazy.










Że tak pozwolę sobie wtrącić ciekawostkę geograficzną, obok Paihia znajduje się miejscowość Russell, która niegdyś była stolicą Nowej Zelandii, kto by pomyslał...

Podczas rejsu przycumowaliśmy do jednej z wysp, z której pięknie rozpościerał się widok na całą okolicę.












Wiedziałem, że cały ten czas Ani chodziło po głowie Cape Reinga, jednakże gdy wróciliśmy po godzinie 17 na brzeg wiedziliśmy, że z tym to już się nic nie da zrobić. Był wprawdzie jeszcze pomysł, żeby wstać rano tzn ok 3 nad ranem, ale nawet wtedy ryzykowalibyśmy spóźnieniem się na samolot.. więc z powodu nadmiaru czasu upichciliśmy sobie kolacyjke i tak nam minął wieczór.
Dzień 10. 09.11.2010 – PAIHIA (BAY OF ISLANDS) –> AUCKLAND – 230 km

Ostatni dzień to już tylko powrót z Paihia do Auckland, obudziliśmy się z myślą: taka piękna pogoda, szkoda, że nie mamy jeszcze jednego dnia na Cape Reinga. Oddalismy naszego Nissana, którego jednak darzę mniejszą sympatią niż sleepervana z Wyspy Południowej, aczkolwiek nigdy nas nie zdradził. Dzisiaj jesteśmy już w naszym Sydney, gdzie najwyraźniej idzie lato, gdyż termometry wskazują 28 stopni, więc pozdrawiamy gorąco, z podziękowaniami dla wszytskich, którzy śledzą to, co piszemy.


A ostateczna mapa naszej podróży po Wyspie Północnej Nowej Zelandii wygląda następująco :)
Przejechaliśmy 2237 km :)



Cheers.


Ps. Niedługo koncer U dwa


środa, 10 listopada 2010

Coromandel dla hipisów

Dzień 8. Nd, 07.11.2010 – COROMANDEL TOWN –  PORT JACKSON -AUCKLAND– 350 km


Aloha! 
Wita was mistrz kierownicy, który jak wiecie ma zawsze do opisania mrożące krew w żyłach sytuacje. Niektórzy z was mogą pamiętać np. naszą wyprawę do chińskiego ogrodu, po którym to odbył sie mój dziennikarski debiut.

Więc jeśli chodzi o to miejsce, gdzie rzekomo Kiwi (czyt. Nowozelandczycy) przyjeżdżają na wakacje to istotnie nas zaskoczyło. Trzeba tylko zaznaczyć, że trochę negatywnie. Ściślej mówiąc, to niedokładnie było miejsce jakiego się spodziewaliśmy. Droga z Coromandel Town do Port Jackson to w sensie komercyjnym, nietknięta jeszcze w żaden sposób przez człowieka dzicz. Do tego stopnia, że nie ma w sumie powodu, żeby sie zatrzymywać. Ja rozumiem, że to sie może podobać, o ile jest się samowystrczalnym tj. zrobiło sie zakupy na cały weekend, ma się nocleg, swoją wędkę i najlepiej łódź. Ewentualnie jeśli szukasz ucieczki od czegokolwiek (czyt. cywilizacji) to jest tu bardzo spokojnie i niewiele się dzieje. Coromandel Town w latach 70 był stolicą ruchu peace and love a cały ten krajobraz istotnie wpisuje się w filozofie hipisowską. 


Dla kontrastu trzeba dodać, że tych 50 km do Port Jackson to najbardziej ekstremalna droga jaką było mi dane przejechać. Żadnych barierek bezpieczeństwa, które chroniłyby z upadku czasami w kilkuset metrową przepaść wprost do morza, a szerokość drogi to nieco więcej niż szerokość osobowego auta. Także frajdy było co nie miara. Ania też miała w tym swój udział, gdyż jak powszechnie wiadomo drzemie w niej dusza rajdowca, więc swoje pare kilometrów po lewej stronie też przejeździła. Kto by się tam przejmował faktem, że ruchu tam właściwie nie było żadnego, ale za to jakie zakręty! Osobiście jako pasażer też lekki stres mi się udzielił, ale jak to mówią: jest ryzyko jest przyjemność!;-)








Wydaje mi się, ogólnie rzecz biorąc, że Nowa Zelandia ma najbardziej malownicze drogi na całym świecie. Istotnie, na pewno nie są one najszybsze, ale przyjemność z jazdy jest poważnie trudna do opisania.



przejazd przez płynące przez drogę strumyki w Coromandel nikogo nie dziwi






I tak jak wspominałem, dojechaliśmy do Portu Jacksona, zatrzymaliśmy sie na pare sekndund, wypowiedziawszy krtótkie: „to już?“, wrócilimy tymi samymi krętymi, wąskimi i malowniczymi drogami przez Półwysep Coromandel by ruszyć w kierunku największego miasta Nowej Zelandi- Auckland położonego (jak się łatwo domyśleć) u podnóża wygasłego wulkanu Eden.







„City of sails“ tak często określane jest Auckland, ze względu na liczne jachty cumujące w porcie. Podobno miasto szczyci się największą liczbą jachtów przypadających na jednego mieszkańca. Z resztą popatrzcie sami jak to wygląda.




Zwiedzanie Auckland zaczęliśmy od Sky Tower, czyli najwyższej budowli Nowej Zelandii, gdzie punkt obserwcyjny jest na wysokości 220 metrów dając dość spektakularny obraz na miasto i  całą okolice (wliczając wulkany;P).







Sky Tower oferuje jeszcze jedną atrakcję, która wymaga jednak nie mniejszej odwagi aniżeli bungee jump. A mianowicie  z wysokości 192 m przymocowany do liny ochotnik zostaje spuszczony w czasie 16 s w dół, mając przy okazji zobaczyć (o ile zachowa przytomność umysłu) jak wygląda miasto z wysokoci w przyśpieszonym tępie.


Panorame Auckland najpiękniej jednak widać jeśli oddali się troche od CBD i popłynie statkiem np. do Devenport, gdzie to po wejściu na niewielkie wzniesienie (które nota bene jest wulkanem) podziwialiśmy (już prawie) zachód słońca.





Ze względu na czas, który nas gonił chcieliśmy podjąć próbę opuszczenia Auckland tego samego wieczoru by noc spędzić 230 km dalej na północ w Bay of Islands, niestety nasz Nissan to nie sleepervan tudzież świszczak Dziuby i Popka (patrz http://dziubopop.wordpress.com/) a recepcja w hostelu YHA w Paihia gdzie chcieliśmy dotrzeć otwarta była tylko do 8 p.m zostaliśmy zmuszeni zreygnować z planu i  zostaliśmy do noc.