Dzień 1. CHRISTCHURCH
Z przewodnikiem w ręku, od rana udaliśmy się na zwiedzanie miasta. Christchurch jest najbardziej angielskim miastem Nowej Zelandii. Według taksówkarza ma 400 tys. mieszkańców (a wygląda na niedużą mieścinę) ;) Jest tam mnóstwo parków, ogromne ogrody botaniczne, przez miasto przepływa mała rzeczka, po której pływają gondole, w centrum jeździ zabytkowy tramwaj – miasteczko iście urocze :) Głównym punktem miasta jest Cathedral Square z katedrą na czele. Wspięliśmy się na 65-metrową wieżę katedry (choć Mat do tej pory wątpi w tę wysokość), pospacerowaliśmy po ogrodach botanicznych, zwiedziliśmy muzeum. Temperatura jednak skłoniła mnie do zakupu rękawiczek, co było dosyć dobrym pomysłem z racji tego, że dosyć szybko marzłam ;) Jednakże po południu wyszło słońce i klimat miasta z zimowego przeistoczył się w iście wiosenny ;) Pod wieczór wróciliśmy do naszego amerykańskiego motelu odpocząć nieco po zwiedzaniu (a tak naprawdę Mat uciął sobie drzemkę, a ja obejrzałam w telewizji interesujący program o szyciu ubrań ciążowych hehe – nie ma to jak oglądanie telewizji na wakacjach :D) Po 22 postanowiliśmy poszukać jakiegoś klubu jazzowego co by się nieco zrelaksować przy winku, także trafiliśmy najpierw do knajpki przypominającej nieco klimatem krakowski klub z kapelą na żywo i mamuśkami na parkiecie, a następnie, całkiem przypadkiem do knajpki, w której śpiewający i grający na gitarze mężczyzna tak zachwycił nas swoim głosem, że nie mogliśmy się stamtąd ruszyć ;) W końcu nas wygonili i udaliśmy się na zasłużony spoczynek:)
Dzień 2. CHRISTCHURCH --> LAKE TEKAPO --> LAKE PUKAKI --> AORAKI/MT COOK
- 350 km/4,5 h
Następnego dnia rano zebraliśmy się z hostelu, w centrum zjedliśmy śniadanie, po czym
wsiedliśmy w taksówkę i udaliśmy się odebrać pojazd, który będzie nam służył przez najbliższe 12 dni jako dom ;) Po krótkim dopełnieniu formalności naszym oczom ukazał się campervan marki Toyota Regius 4WD, który totalnie przerósł nasze oczekiwania! Autko cudowne! Automatyczna skrzynia biegów, klimatyzacja, lodówka, jednopalnikowa kuchenka gazowa, szafki zaopatrzone we wszystko co do gotowania potrzebne, „sofa”, która na noc przeistaczała się w łoże małżeńskie pełnych wymiarów (prawie;)). No po prostu jeżdżące cudeńko :) Także wsiedliśmy w naszą maszynę, krótkie przestawienie psychiczne Mata na lewą stronę i… witaj przygodo!!! Zapomniałam wspomnieć - pogoda od rana super!
Opuściliśmy Christchurch i udaliśmy się w stronę naszego pierwszego przystanku – do doliny Aoraki czyli pod sam Mt Cook – najwyższy szczyt Nowej Zelandii (3755 m n.p.m.). Pierwsza połowa drogi wiodła przez malownicze, nieco faliste tereny, pola, sady i pastwiska owiec, później natomiast zaczęły się coraz wyraźniej ukazywać naszym oczom pasma Alp Południowych. Droga rewelacyjna, samochodów niewiele, od czasu do czasu mijaliśmy jakąś niewielką mieścinę. Wreszcie naszym oczom ukazało się (piękne, to mało powiedziane) – turkusowe jezioro Tekapo, a w oddali za nim pasma gór ze szczytem Mt Cook :) Widoki zapierające dech w piersiach. Obok jeziora znajduje się piękny kamienny kościółek i niedaleko pomnik – statuetka psa collie – pomocnika człowieka. Także pospacerowaliśmy sobie nieco nad jeziorem i ruszyliśmy w dalszą drogę do oddalonego o jakieś 50 km jeziora Pukaki. Jezioro przeszło dwa razy większe od poprzedniego, równie turkusowe i równie pięknie otoczone górami. Do doliny Aoraki droga wiodła wzdłuż brzegu jeziora aż 55 km (także nieco długie to jeziorko:)) W końcu dotarliśmy do wioski położonej w dolinie u podnóża gór. I teraz uwaga – wioska u podnóża najwyższego szczytu Nowej Zelandii, to nie Zakopane – z licznymi miejscami noclegowymi, straganami z pamiątkami, restauracjami itp., ale kilka budynków położonych na obszarze 1 km kw. (w jednym centrum informacji turystycznej, w innych apartamenty, dwa dystrybutory z paliwem – oczywiście samoobsługa, płatne kartą kredytową) i to chyba wszystko;) Żadnego sklepu, żadnych restauracji - sama przyroda dookoła! Nasze pole campingowe położone było 1 km od wioski, w dolince, gdzie nie było elektryczności, ciepłej wody, pryszniców – generalnie tylko toalety ;D Istna egzotyka! Wraz z nami było jeszcze kilkanaście campervanów i tyleż samo namiotów. Zostawiliśmy po południu autko i jeszcze żeby zdążyć przed zmrokiem wyruszyliśmy w głąb doliny, szlakiem wiodącym wzdłuż rwącej rzeki, mostami nad nią zawieszonymi i z pięknym widokiem na lodowce górskie! Wróciliśmy tuż przed zmrokiem, aby zjeść kolację, po czym o 21 musieliśmy już przygotować się do spania, bo bez prądu dookoła raczej nic już nie dało się zrobić ;) Całą noc padało i wiało, także klimat był niesamowity :)
Dzień 3. AORAKI/MT COOK --> WANAKA - 200 km/2,5 h
Rano pobudka o 8 rano (wraz ze wschodem słońca przestał padać deszcz i wyszło słoneczko), wystawiliśmy nasze krzesełka i stolik przed campera i otoczeni górami delektowaliśmy się ugotowanymi na naszym palniku gazowym parówkami ;P Bezcenne :D Następnie wsiedliśmy w autko i pojechaliśmy do oddalonej o jakieś 6 km doliny Tasmana, z której po krótkiej wspinaczce na górę mogliśmy podziwiać lodowiec Tasmana, a właściwie jezioro Tasmana, które powstało po częściowym stopieniu lodowca (wyżej, już poza zasięgiem naszego wzroku, owy lodowiec nadal istnieje). W samo południe ruszyliśmy w dalszą podróż do Wanaki.
Wanaka to niewielkie miasteczko, położone nad jeziorem (niestety nie tak turkusowym jak poprzednie;)), z różnymi restauracjami, barami, miejscami noclegowymi itp. Wjeżdżając do miasta zatrzymaliśmy się w Puzzling World – czyli wszystko, co z puzzlami i układankami związane i nie tylko. Był tam pokój, który przeczył grawitacji oraz różne pomieszczenia oszukujące ludzki umysł ;) Przeżycie całkiem ciekawe :) Wjechaliśmy do miasta, pokręciliśmy się po miasteczku, pogoda była rewelacyjna, poleżeliśmy nad jeziorem, po czym udaliśmy się na wyszukane w przewodniki pole campingowe, które okazało się małym (może z 30 miejsc), wręcz kameralnym pięciogwiazdkowym obiektem z jacuzzi, sauną, Internetem, kuchnią, salonem z TV, pralnią i miejscem na barbeque. Rewelacja! Także wieczorkiem nie omieszkaliśmy skorzystać ze spa z widokiem na góry i późniejszym piwkiem i stekami z grilla. Istny relaks :)
Dzień 4. WANAKA --> QUEENSTOWN - 110 km/1,5 h
Obudziliśmy się o 8 rano, obowiązkowy stolik i krzesełka przed camperem i tym razem delektowaliśmy się wspaniałą jajecznicą wprost z naszej polowej kuchenki :D Spakowaliśmy rzeczy i udaliśmy się jeszcze nad jezioro żeby wypożyczyć kajak i popływać w pięknej scenerii gór :) (taka walentynkowa przejażdżka hehe à przyp. red Matthew). Po godzinie udaliśmy się w kolejny punkt naszego New Zealand Tripa ;) Tym razem miasto Queenstown.
Queenstown, to kolebka sportów ekstremalnych i jedno z głównych miejsc kręcenia „Władcy Pierścieni” :D A to akurat da się zauważyć na każdym kroku (lub raczej przejechanym kilometrze). Przemierzając drogę z Wanaki do Queenstown oprócz mijanych winnic i pasących się owieczek mijaliśmy mosty, z których skakali na bungy czy też miejsca z okazją do tzw. jet boating polegającym na bardzo szybkiej jeździe motorówką po rzece ze zrywami i 360-stopniowymi nagłymi zakrętami :) Całkiem sympatycznie ;)
Dotarliśmy do miasta i pierwsze co, udaliśmy się na Skyview Gondola – wyciąg zamkniętymi wagonikami na szczyt góry, z której rozciąga się niesamowity widok na miasto, jezioro (zapomniałam dodać, że Queenstown leży nad jeziorem mającym 80 km długości) i góry! Niesamowicie! :) Tam też skorzystaliśmy z tzw. Luge czyli jeździe pseudo gokartami po krętym torze. Fajna zabawa :) Zjechaliśmy z powrotem na dół i udaliśmy się do zatoki miasta, z której zrobiliśmy sobie przewodnikową trasę zwiedzania głównych punktów – czyli Underwater Observatory (najgłupiej wydane $5 hehe – spodziewaliśmy się podwodnego obserwatorium, w którym przez szyby będzie można oglądać florę i faunę jeziorną, a tymczasem może i była szyba, ale wymiarów 5 na 5 metrów, za którą pływały jakieś ryby w mętnej wodzie i… to wszystko ;) Wprawdzie $5 to nie majątek, ale wolałabym kupić sobie za to kawę;P Nie polecam. Następnie pospacerowaliśmy po półwyspie, na którym znajdował się ogród botaniczny, po centrum i wykupiliśmy nasze sporty/doznania/czy jak to tam nazwać ekstremalne. W prawdzie plan początkowy był taki, że pierwszy dzień zwiedzamy Queenstown, drugi dzień spędzamy na naszych ekstremalnych przygodach, następnie jedziemy do oddalonego o 300 km Milford Sound (czyli nowozelandzkie fiordy), po czym wracamy do Queenstown (z Milford Sound nie ma żadnej innej drogi – jedyna opcja, to powrót 300 km tą samą trasą). Jednak ze względu na ogromną liczbę chętnych na takowe przeżycia i związany z tym brak miejsc musieliśmy lekko zmodyfikować nasz plan wycieczki i jutro z samego rana udajemy się na całodniową wyprawę do Milford Sound , w nocy wracamy do miasta i we wtorek – EXTREME! :) A co dokładnie… opiszemy w następnym odcinku ;)
A ponizej kilkanascie fotek ;) Enjoy! ;)
Wanaka
Wskoczyc czy nie wskoczyc... a woda byla naprawde lodowata!
brak mi słów. Całość daje rade. Przepięknie.
OdpowiedzUsuńbuziaki
Skin