Witam Was drodzy blogo-oglądacze po raz drugi tu Mat - 23-latek. Zbliżamy się wielkimi krokami do końca jakże pięknej naszej wycieczki zostały nam ostatnie 2 dni przed dotarciem do miejsca gdzie się wszystko zaczęło, czyli Christchurch. Mam nadzieję, że przy tym wszystkim podoba wam się to co ( w większości red. Ania) Wam piszemy, a bynajmniej zdjęcia. Widzę zawsze zakłopotanie na twarzy Ani, gdy pisze kolejnego posta, a tu liczba obserwatorów daje do myślenia, a liczba komentarzy zmusza do refleksji…
Jednodniowy pobyt w Hanmer Springs nie obfitował może w mrożące krew w żyłach momenty, gdyż miasto przypominało nam jakiś polski górski ośrodek mający w nazwie ‘Zdrój’. Po porannej kawie udaliśmy się naszą Toyota 4WD po kamienisto piaszczystej drodze w miejsce, gdzie rozpoczynał się szlak, który to mieliśmy zamiar przejść . Metą owego szlaku był 43 metrowy wodospad, do którego dotarliśmy w czasie powiedzmy dużo krótszym niż przewidywały to oznaczenia. Wodospad może nie najbardziej imponujący, ale górska wędrówka od której ja już odwykłem (ostatni raz to było chyba Zakopane w ostatniej klasie liceum) bardzo przyjemna.
To meta 2 godzinnego szlaku, czyli 43 metrowy wodospad, czyli szału nie ma;-)
Standardowo lunch przy jednej z knajp w ‘centrum’ (czyt. jedyne miejsce w wiosce gdzie da się coś zjeść) a następnie reklamowane przez nasz nieoceniony przewodnik Lonely Planet- kąpiel w wodach termalnych. No to wam powiem, że Besanova rulezzz. Z drugiej jednak strony najlepsza zabawa z ciepłymi basenami termalnymi jest wtedy, gdy na zewnątrz (dworze lub polu) jest mróz tak jak teraz u Was ;-) a jak sami widzicie u nas kolejny słoneczny dzień… to trzeba przyznać, że pogoda nas rozpieszcza.
Jak sami widzicie efekty siłowni widać gołym okiem, akurat teraz mam przerwę ;P
Tu bardziej niż Anię chciałem pokazać w jakiej scenerii znajdują się baseny.
Prawdziwa przygoda zaczęła się dopiero jednak w momencie, gdy ‘pan kierownica’(czyli ja), wypatrzył na drodze z Hanmer Springs do Kaikoury przepiękne miejsce na nocleg ‘na dziko’. Wszystko ładnie i pięknie prezentują fotografie. W prawdzie trudno było tam o równe miejsce (bo to dość górzysty teren), więc spaliśmy w ‘lekkim’ spadzie co było dość zabawne. Wcześniej jednak przygotowaliśmy sobie w naszej capervanowej kuchence pyszne spaghetti carbonara popijając piweczkiem. I kolejnym piweczkiem. Muszę zaznaczyć, że mniej więcej o godzinie 22 było już tak ciemno jak… Nie przeszkadzało nam to jednak w kontynuowaniu rozmów o życiu..w kosmosie, o teoriach, które kiedyś ludzie uważali za prawdziwe a już nie są etc… Źródło tych rozmów należy chyba upatrywać w gwieździstym niebie jakie mogliśmy podziwiać tej nocy, a spadające gwiazdy tylko tę atmosferę potęgowały.
Obóz 'na dziko', super miejscówa do spania, tylko trochę nierówno..;-)
j.w
Dzień 11. KAIKOURA
Nad ranem mieliśmy bardzo śmieszną sytuację. Wyobraźcie sobie, że jemy sobie pyszne farnkfuterki z bułeczkami popijając herbatką, rozkoszując się widokami i spokojem tego miejsca, aż tu nagle pod naszą miejscówę podjeżdża autobus ze skośnymi (których a propos mamy trochę dość), chwilę za nimi przyjechała autem para anglików, którzy podobnie jak my podróżują po NZ. Poczuliśmy się trochę jak część atrakcji turystycznej. A co jeden turysta przepraszał nas za kłopot. Generalnie wszystkim chodziło o to, żeby zrobić zdjęcia bo widok jak sami przyznacie całkiem ciekawy, ale chińczyki - jak wszędzie - zrobili trochę zamieszania .
Franfuterki, bułeczki, cisza, spokój i góry- taka sceneria na śniadanie..
i tak śniadamy sobie, aż tu nagle..
turyści! dobrze, że bynajmniej przeprosili za kłopot ;)
Nadszedł czas i na nas by ruszyć dalej. Kolejnym przystankiem jak już wspominałem była Kaikoura. Bardzo malownicze miasteczko nad Oceanem Spokojnym z wysokimi górami w tle, z kamienistymi plażami, błękitną wodą, niezwykle ciekawą linią brzegową i koloniami fok i foczek (patrz zdjęcie poniżej).
Foczka wyrzucona przez morze ;-) cóż nie każdy dar jest błogosławieństwem..
Kamienista plaża, błękitny ocean i góry - miasto jest naprawdę super!
W przedostatnim dniu naszej podróży Ania nareszcie kupiła sobie pamiątkę (patrz zdjęcie).
Więc i ja nałożyłem swoją zakupioną kilka dni wcześniej za 10 baksów i tak paradowaliśmy sobie jak prawidziwi już nie Ozi a Kiwi ;-)
Po zrobieniu stu super (podobnych) zdjęć na tle kamieni, oceanu i gór udaliśmy się w poszukiwaniu fok. Foka, jaka jest każdy widzi, ale zrobienie sobie foty z kilku metrów (bezpieczna odległość 10 m nie dotyczy Polaków) obowiązkowe. Tak więc trochę się naszliśmy zanim owe foki znaleźliśmy, bo w miejscu gdzie powinny być już ich nie ma. Domyślam się, że z powodu licznych turystów chcących zrobić sobie z nimi zdjęcia, więc się przeprowadziły jakieś 20 min dalej. Ale nam ostro-kamienista plaża nie była straszna i efekt możecie podziwiać poniżej.
gdzie te foki do cholery...
zakaz nie dotyczący Polaków, czyli podejdź bliżej ;)
Następnie zrobiliśmy kolejne sto zdjęć tego samego tylko z góry ;-)
zróbmy zdjęcie barankom! czyli artyzm Ani cd.
i siesta całkiem przyjemna...
Dzisiaj znów bym chętnie rozbił się ’na dziko’ ale Ania powiedziała, że trzeba się wykąpać :( Po taniości znaleźliśmy camping za dyche u …. skośnego. Generalnie niczego wielkiego się nie spodziewałem po relacji jakości do ceny, ale śmieszne było to, że po placu chodziły kaczki pazery ;) nauczone już chyba tego, że każdy turysta chleba nie pożałuje. Wydaje mi się, że spotkało ich wielkie rozczarowanie przy naszym camperze, bo myśmy akurat bez chleba byli…
(Ania: i dwa koty były :D Prawie jak agroturystyka;) Nie wspominając już o wróblach, które w ostatnią noc niemiłosiernie obsrały nam auto :/)
Dzień 12. KAIKOURA --> CHRISTCHURCH - 180 km / 2,5 h
Tu już nie ma co się za bardo rozpisywać. Opuściliśmy wiejski camping i udaliśmy do Christchurch. Jedyne, co warte uwagi to znów super widoki bo przez 12 km jechaliśmy wzdłuż wybrzeża i chyba z 3 kilometrowy tunel. Pyszne steki z kartoflami znaczy z ziemniakami ;-) przygotowane przez Anusię na obiad w pobliskiej miejscowości i tyle. Tu się kończy nasz trip. Anusia widzę, lekko zmartwiona, z wyrazem twarzy, która mówi - chce jeszcze ;-)
steki, ziemniaczki i pomidorki, czyli szefowa Ania poleca ;-)
Dobra wiadomość jest taka, że brzmi to mniej więcej tak: wracamy do naszego ‘domu’ czyli do Sydney! Czyli ciągle tak wakacyjnie, czyż nie?!
Ania: Jeszcze w ramach podsumowania chciałam dodać, że łącznie zrobiliśmy 2720 km.
Bardzo dziękuję panu kierowcy za sprawną i przede wszystkim bezpieczną (aczkolwiek dosyć szybką) podróż po tej drugiej stronie drogi :*
red. Matt
Przecudna opowieść, świetne zdjęcia, śliczne widoki.... idealna lekturka na dobranoc...naprawdę miło się czyta ;)
OdpowiedzUsuńpozdrowienia dla WAS!!