Z Birmy przylecieliśmy do Ho Chi Minh City – najbardziej dynamicznie rozwijającego się maista Wietnamu, tętniącęgo życiem organizmu z tysiącem migających neonów i ponad 3 milionów skuterów. To było jak przylot do nowoczesnego świata z hermetycznie zamkniętej Birmy.
HCMC znany bardziej jako Saigon bije na kolana wszytskie inne miasta jeśli chodzi o ruch uliczny i ilość skuterów. Przejście na drugą stronę ulicy jest dość ryzykownym predsięwzięciem wymagającym taktyki. Obowiązuje absolutny zakaz przebiegania. Ruchliwą ulicę pokonuje się małymi kroczkami dając się ominąć przez całe rodziny jadącej na tym diable motoryzacji.A jeśli Wietnam kojarzy Ci się tylko z powojennym widokiem kraju popadającego w ruinę, to stanowczo dementujemy. Choć kraj wciąż rządzony jest przez komunistyczną partię, to trudno w to uwierzyć, bo kapitalizm nie jest już tylko pusto brzmiącym słowem. Bezrobocie właściwie nie istnieje, gdyż pracowitość Wietnamczycy mają we krwi. Istotonie, pracują wszyscy od rana do wieczora, włącznie z kierowcami skuteów leniwie leżących na ich siedzeniach w oczekiwaniu na klientów. A, że nam się spodobał pomysł pokonywania odległości z hostelu do dworca właśnie na skuterze, to w miarę potrzeby korzystamy z ich uslug. Taka forma transportu jest nie tylko dużo tańsza niż taxi, ale dostarcza też niemało wrażeń w tym całym drogowym haosie. Jazda na czerownym czy pod prąd? – ciężko nas już zaskoczyć ;)
Saigon być może i nie jest miastem do zwiedzania, ale znajduje się w nim jedno z najciekawszych muzeów a Azji Pd – Wsch, powstałe ku pamięci niezwykle okrutnej wojny w Wietnamie, gdzie Amerykanie użyli bomb biologicznych. Skutki przegranej przez USA wojny, które mogliśmy zobaczyć na wystawie fotograficznej przyprawiają o niesamowcie depresyjny nastrój. Szok, że niektóre dzieci z trudnym do opisania upośledzeniem umysłowym jak i fizycznym zostały urodzone jeszcze około roku 2000!
Wyruszlyliśmy więc do miasta Can Tho, które jest politycznym, ekonomicznym i kulturowym epicentrum delty Mekong. To miejsce, gdzie łódki, domy i nawet markety pływają w niekończących się rzekach, kanałach i strumieniach. Świat na wodzie. Tylko inny od tego z Birmy, bardziej zatłoczony i dynamiczny. Wypływamy wczesny rankiem, jeszcze przed wschodem słońca. Oglądamy jak świat budzi się do życia. Miejscowi rybacy, sprzedawcy i mieszkańcy biorą poranną kompiel w rzece, myją zęby, dalej ktoś robi pranie, gdzie indziej bawoły chłodzą swoje cielska. Dla dzieci to plac zabaw. Rzeka wszystkim daje życie. W większych barkach często żyją całe rodziny, w środku jest prymitywna sypialnia, telewizor i hamak. Mijamy wodny market, gdzie panie w charakterystycznych kapeluszach, chroniącym przed doskwierającym upałem sprzedają świeże owoce i ryby. Za kilka groszy dostajemy świeżego ananasa, pomarańcze i arbuza. W ponad 30 stopniowym upale przepływa obok nas łódź - rzeźnia. Wpływamy do jednej z licznych wodnych alejek, gdzie naszym oczom ukazją się pola ryżowe, a na drzewach rosną banany, papaje, ananasy, limonki, jack fruit, pitaje (dragon fruit) i cuchnący durian. Ania ma swój (kiepski co prawda) udział przy produkcji makaronu ryżowego, który w 5 kg paczce za 2 dolary wysyłany jest do większych ośrodków miejskich.
Nie opuszczamy jednak rzeki Mekong, jesteśmy blisko granicy z Kambodżą i decydujemy się granicę przekroczyć właśnie drogą rzeczną. Już za parę godzin będziemy w Phnom Penh.
Więcej zdjęć tutaj
High five!
Matt
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz