środa, 18 maja 2011

O słoniach, tygrysach i długich szyjach...

Chiang Mai to kulturowa perełka północnej Tajlandii i miła odskocznia od zatłoczonego Bangkoku. Czas tu leci jakoś wolniej. To miejsce, gdzie można spróbować swoich sił w nauce języka tajskiego, gotowania, sztuce medytacji czy też masażu. Wąskie klimatyczne uliczki obfitują w hostele, kawiarnie i księgarnie z używanymi książkami. Po mieście spacerują mnisi, kierowcy tuk tuków nie naskakują na nas, a wieczorami bary zapełniają się białymi mężczyznami z kryzysem wieku średniego. Młode odstrzelone Tajki sączą drinki przy barze, czekając na okazję. A okazji jest wiele. Dwukrotnie udaje się nam namierzyć lokalnego lady boy’a. Mała czarna, obcasy, zgrabne szczupłe nogi, kształtne piersi, nienaganny make up. Tylko głos nieco za niski. Trzeba przyznać, że niezłe laski z tych facetów ;)

Po 12-godzinnej podróży z Bangkoku o 6 rano docieramy do miasta. Udaje nam się tak wcześnie zakwaterować w hostelu, po czym udajemy się na całodzniową wycieczkę. Zaczynamy od farmy motyli i plantacji orchidei. Kilka sporych rozmiarów motyli zwisa leniwie z drzew, mniejsze latają, dalej kilka rzędów kolorowych kwiatów. W gruncie rzeczy nic specjalnego. Może dlatego, że za chwilę docieramy na skraj dżungli, gdzie czekają na nas słonie :) 




Po chwili wskakujemy parami na ich grzbiety i błotnistym szlakiem ruszamy w głąb lasu. Nasz słoń od początku wykazywał się nie małym ADHD i chciał iść wszędzie tylko nie tam, gdzie prowadziła droga, czym doprowadzał naszego przewodnika do zdenerowania. Także w przeciwieństwie do spokojnej jazdy naszych towarzyszy podróży, nasza przejażdżka przeistoczyła się w bardziej ekstremalną wersję ;) Kłuty co chwilę jakimś ostrym narzędziem i zmuszany do wspinaczki w błocie, wzbudził moje współczucie. Każdy może mieć gorszy dzień. Nic jednak z tego współczucia mi nie zostało, gdy wraz z kolejnym ukłuciem (jak wiadomo – agresja rodzi agresję) nasz kochany słonik nabrał w trąbę błota po czym splunął na nas, Bogu ducha winnych, z impetem! Błotna maseczka, ku uciesze innych, pokryła znaczną część mojego ciała i aparat Mateusza (nie muszę chyba pisać, czym się bardziej przejął!:)). Z dalszej podróży pamiętam tylko, że złużyłam całą paczkę mokrych chusteczek na doprowadzenie się do porządku ;P 






Tu już po umyciu ;)

Winowajca :/


Na szczęście kolejnym punktem naszej wyprawy były skoki z wodospadu, gdzie po słoniowej przygodzie pozostały mi tylko brudne ciuchy :) 




Zabrano nas także na rafting (który dostarczył nam chyba więcej wrażeń niż ten w Nowej Zelandii ;)) oraz na spływ bambusowymi tratwami.




Na koniec dnia udaliśmy się do górskiej wioski zamieszkiwanej przez emigrantów z Chin i Tybetu, którzy na przestrzeni wieków osiedlili się na pograniczu Tajlandii, Laosu i Birmy (tzw. hill tribe village). Ludzie ci wciąż żyją w chatach pokrytych słomą, noszą tradycyjne stroje, uprawiają ziemię i utrzymują się ze sprzedaży wyrobów ręcznych.




Po powrocie do hostelu spotkała nas niemiła niespodzianka. Mateuszowi zginęły dwie koszulki i pasek, a mi... ręcznik :| Spaliśmy w dormitoriach, także oprócz nas w pokoju było jeszcze kilka innych osób. Zrobiliśmy mały wywiad, nikt o niczym nie wiedział. Wartościowe rzeczy trzymamy w zamykanych na klucz szafkach, ale całą resztę... kto by się spodziewał, że ktoś ukradnie ręcznik?  Cóż, widocznie i takie rzeczy się zdarzają. Właściciel hostelu wyraźnie się zaniepokoił, ale nie było niczego, co moglibyśmy zrobić.

Następnego dnia wypożyczamy skuter i na własną rękę eksplorujemy okolice Chiang Mai.


Tiger Kingdom to miejsce , gdzie turyści mogą wejść do klatki, głaskać tygrysy i robić sobie z nimi zdjęcia. Jest to rodzaj zoo, choć samo miejsce nie chce być tak nazywane, wolą nazwę sanktuarium. Hodowanych jest tam 32 tygrysów, od małych, nowonarodzonych, po dorosłe wielkie koty. Oczywiście za nie małą opłatą można sobie jedynie wybrać, czy wejść do klatki z małymi czy z dorosłymi tygrysami. Nie ma co, atrakcja przynosi wielki dochód, bo na brak turystów nie narzekają. Nam osobiście się podobało :) Nie zawsze ma się okazję wejść do klatki z dzikim zwierzem ;)






Następnie trafiamy do tzw. Elephant Camp, w którym miejscowi hodują kilkadziesiąt słoni, ucząc ich przy tym różnych, niesamowitych rzeczy. Każdy słoń ma swojego opiekuna, który się nim zajmuje. Słonie są tak pocieszne, że pobyt na campie przyprawił mnie o zachwyt, szczególnie po poprzednim spotkaniu ;)
W oczekiwaniu na dzienny show, mogliśmy je karmić, następnie byliśmy świadkami jak opiekunowie kąpią słonie w rzece, po czym przeszliśmy na arenę, gdzie te zwierzęta naprawdę nas zaskoczyły pokazem swoich umiejętności. 




Granie na harmonijkach, tańczenie, kręcenie hula-hopem na trąbie, to był dopiero początek. Zabawa zaczęła się jak słonie zaczęły grać w piłkę nożną, trafiając przy tym do bramki, rzucać rzutkami zbijając balony czy najlepsze – malować farbami! Maesa Elephant Camp to jedyne miejsce na świecie, gdzie słonie rzeczywiście potrafią malować realistyczne obrazy (co wpisane jest w księgę rekordów Guinessa). Jakie było nasze zaskoczenie, jak opiekunowie rozstawili sztalugi i słonie zabrały się do dzieła. To co zaczęło ukazywać się na płótnach, przerosło nasze najśmielsze oczekiwania. Słonie trzymały pędzel w trąbie i starannie, krok po kroku zaczęły rysować kwiaty. Pięć słoni i pięć różnych obrazów. Coś niesamowiego! :) Miłośnicy sztuki zaraz po występnie mogli zakupić sobie takie arcydzieło :) Nieźle mieć na ścianie obraz namalowany przez... słonia. 






Prawdziwy tajski masaż :)

Galeria słoniowej sztuki


Następnego dnia wybraliśmy się do oddalonego o 200 km od Chiang Mai – Chiang Rai. Jedną z głównych atrakcji rejonu jest tzw. White Temple. Śnieżnobiała, mieniąca się w słońcu, niezwykle bogata, różni się znacznie od innych świątyń buddyjskich. To prawdziwe arcydzieło.



A tu przyświątynna... toaleta :)


Następnie udaliśmy się w miejsce, gdzie rzeka Mekong tworzy granicę pomiędzy trzema krajami – Tajlandią, Birmą i Laosem – tzw. Golden Triangle (złoty trójkąt) - miejsca słynącego niegdyś z produkcji opium, a także do najdalej wysuniętego na północ miejsca Tajlandii – czyli na granicę z Birmą. 





W drodze powrotnej do Chiang Mai zatrzymaliśmy się we wspomnianej też wcześniej wiosce hill tribe, zamieszkiwanej przez plemię uchodźców z Birmy – tzw. long neck (długie szyje). Już kilkuletnim dziewczynkom zakłada się na szyję obręcze z brązu, które z wiekiem zwiększają swoją liczbę wydłużając w ten sposób szyję. Najstarsze kobiety noszą nawet 28 obręczy! Jest to część ich kultury, którą z powodu braku środków do życia w znacznie mniej rozwiniętej turystycznie Birmie, postanowiły wykorzystać przyjeżdżając nielegalnie do Tajlandii. Obręcze są naprawdę ciężke, a przy takiej pogodzie, brąz nagrzewa się i noszenie staje się nieprzyjemne. Kobiety boją się jednak, że jeśli je ściągną, turyści nie będą mieli powodów do przyjazdu. 














Wracając nocnym autobusem z Chiang Mai, zatrzymujemy się 100 km przed Bangkokiem – w mieście Ayuthaya, znanym z ruin świątyń buddyjskich porozstawianych po całym mieście.
Wypożyczamy rowery i przez kilka godzin zwiedzamy okolicę :)





Po powrocie do Bangkoku, zakwaterowaniu w hostelu i otwarciu plecaków, jakie było nasze zaskoczenie, kiedy okazało się, że nasze rzeczy nie są spakowane w sposób, w jaki my je spakowaliśmy. Czytając wcześniej w przewodniku o autobusowych złodziejach na nocnych  trasach, nie mieliśmy pojęcia, że dzieje się to na tak szeroką skalę. Po rozpakowaniu rzeczy wcześniej w Chiang Mai, zanotowałam wypaloną papierosem dziurę w koszulce, ale nie pomyślałam, że mogło to być pamiątką po nocnych przeszukaniach bagażu. Ale teraz, rzeczy w plecaku z samego dna, przemieściły się nagle na wierzch? Szok! Nic na szczęście nie zginęło, wartościowe rzeczy trzymamy przy sobie, a widocznie złodzieje nie gustują w używanych ciuchach. Niesamowite jest jednak to, że bagaże przez cały czas są w luku bagażowym. Złodzieje muszą mieć wypracowany naprawdę dobry system.

Prawdziwa klęska nadeszła, kiedy Mateusz zanotował, że zniknęło mu z portfela 500 dolarów!! Jedynym dniem, kiedy nie braliśmy portfela, był dzień raftingu. Wtedy też z obawy przed zamoczeniem wszystkie rzeczy zostawiliśmy w zamykanej na klucz hostelowej szafce! Nie muszę chyba pisać, jak wyglądał nasz dzień przepełniony wściekłością i rozgoryczeniem. Za 500 dolarów przeżylibyśmy jeszcze jakieś 10 dni w Tajlandii. Najlepsze jest to, że złodziej okazał się nie do końca taki zły. Zabrał dolary, ale zostawił nam lokalną walutę w ekwiwalencie ponad 300 dolarów. Dziękujemy :) Cóż, z bilansem strat i bogaci (bądź bardziej biedni) w nowe doświadczenia, zostawiamy to za nami i ruszamy do następnego kraju.
Kochane pieniążki prześlijcie rodzice! ;)



Więcej zdjęć tutaj

Pozdrawiam,
Ania

2 komentarze:

  1. Siema! Fajne tygrysy. Ktoś do nas klikał z Sajgonu - czy to Wy? :) Bo dziś wieczór tam będziemy; można by spić piwko i wymienić wrażenia :)
    Nasz wietnamski numer jakby co: 1683739361
    pozdrawiamy

    OdpowiedzUsuń
  2. Helo! no pewnie, że my, niestety na Wietnam mieliśmy przemalo czasu, po 4 dniach jesteśmy już w Kambodży. Istotnie mijamy się właściwie w każdym kraju i mieście, może w Polsce uda nam się spotkać ;)
    Pozdro
    Ania i Mat

    OdpowiedzUsuń