poniedziałek, 14 marca 2011

Outback

Kolejne dwa dni jedziemy. Tuż za Adelajdą po wjeździe na highway widzimy pierwszy znak – Alice Springs 1550 km. Dodać należy, że 1550 km drogi prostej. Możnaby ustawić autopilota i pójść przespać się na tył campera. No ale autopilota nie mamy, więc na zmianę kierujemy. Krajobrazy bardzo jednolite – jak na „pustynię“ przystało. Sucholubne trawy, jakieś krzaki, niskie drzewa i oczywiście czerwona ziemia, co daje iście outbackowy klimat :)

Ciągnąca się przez setki kilometrów droga prosta


Na outbacku są zasady ;)

Outback

Ruch na drodze znikomy, od czasu do czasu mijamy auta, pozdrawiamy się kiwnięciem ręki. Wrażenie robią tzw. road trains, czyli długie nawet na 50 metrów ciężarówki.



Pierwszy krótki postój na rozprostowanie nóg i dają się nam we znaki wszechobecne i wszędzie wchodzące muchy. Coś okropnego! Siadają na ustach, wchodzą do uszu, nosa i oczu! Wyobraźcie sobie nasze poirytowanie! Na szczęście Ci, którzy po outbacku już podróżowali, ostrzegli nas wcześniej, więc przed wyjazdem mogliśmy się zaopatrzyć w specjalne siatki na głowę ;)
Jedziemy dalej, na liczniku 140 km/h, aczkolwiek cały czas czujnie obserwujemy drogę z obu stron. Kangury na poboczu, co nam mówiono, to norma i trzeba być ostrożnym, bo zdaża im się wskakiwać pod samochody. Póki co żadnego nie widzimy. Obserwujemy natomiast, że znaków ostrzegających przed kangurami jest mniej niż tych ostrzegających przed krowami. Co do cholery tu robią krowy?! Setki kilometrów od jakiejkolwiek cywilizacji, pośrodku niczego! No i faktycznie – krowy są, a raczej leżą padłe na poboczu. Takie wielkie i te mniejsze cielaczki. Ohyda! Po przejachaniu obok takiej padliny leżącej kilkanaście dni na słońcu, przy prędkości 140 km/h i zamkniętych szybach smród w aucie niesamowity! Zastanawiamy się tylko, czy padają z wycieńczenia czy po zderzeniu z samochodami. Ale w końcu widzimy też żywe i dosyć dobrze wyglądające krowy. Nadal dziwimy się, co tam robią. A kangurów jak nie było, tak nie ma.



Do bilansu martwych zwięrząt dodać jeszcze możemy ptaszka, który nie zdążył przelecieć przed maską, czym Mateusz się bardzo przejął i orła sporych rozmiarów, któremu zachciało się wystartować z pobocza w momencie, kiedy się zbliżałam. Widzę jego wzrok do teraz :(

Po drodze mijamy także sporo wraków samochodów. Ot taka dogodna miejscówka na porzucenie niechcianego auta ;)

Tak gdzieś mniej więcej w połowie drogi do Alice Springs znajduje się miasto Coober Pedy, do którego chcieliśmy dojechać przed zmrokiem. Niestety po pięknym zachodzie słońca nastała noc, a z powodu kangurów jazda nocna nie jest zalecana. Przejechaliśmy jeszcze kilkadziesiąt kilometrów po zmroku, może to głupio zabrzmi, ale w nadziei, że może teraz kangura zobaczymy, ale ta hisoria z kangurami, to chyba jakaś ściema! ;)
Zajechaliśmy na przydrożny parking i po kolacji ułożyliśmy się do snu.


Zachód słońca



Pobudka o 8, śniadanie i ruszyliśmy do oddalonego o 150 km Coober Pedy. Wjeżdżając do miasta, monotonna pustynia przeistacza się w wszechobecne wyrobiska i hałdy. Miasto to jest światową stolicą opalu. To tu wydobywa się najwięcej tego kamienia szlachetnego. Dookoła miasta znajduje się około 70 czynnych kopalni. Żyje tu 3,5 tysiąca mieszkańców, 40 różnych narodowości, głównie Grecy, Serbowie, Chorwaci i Włosi, a także kupcy ze Szkocji czy Hong Kongu. 50 stopni w lecie, 0 w zimowe noce sprawiło, że mieszkańcy budują swoje domy pod ziemią. Nie trzeba wtedy klimatyzacji, a temperatura nie wznosi się powyżej 23 stopni. Ale nie tylko domy są tu pod ziemią. Również galerie sztuki aborygeńskiej, restauracje i hotele. Dlatego miasto wygląda dziwnie. To chyba najbardziej trafne określenie. Wszystko tu jest dziwne. Wszedzie jakieś porzucone samochody, wraki, dziwne metalowe konstrukcje. To tu kręcono Mad Max i jeszcze kilka filmów, których tytuły nic mi nie mówią.




Aborygeni w Coober Pedy




Takie krajobrazy to norma w Coober Pedy

My udaliśmy się zwiedzić starą kopalnię opalu, pojechaliśmy na punkt widokowy miasta, z którego zaczepił nas mieszakniec (pochodzenia z Hong Kongu), by pokazać nam przydomową kopalnię i własne wyroby z opalu. Zastanawialiśmy się, jak ludzie mogą tu żyć. W kawiarni poznaliśmy pana, który 20 lat temu przyleciał tu z Malty i powiedział, że nawet za 10 mln dolarów nie wróciłby do Europy. Ludzie żyją tu swoim życiem, nie ma przestępczości, jest bardzo bezpiecznie. Mało kto pracuje tylko w kopalni. Ludzie mają kilka zajęć. Z reguły kierowca autobusu na tutejsze lotnisko, rozładowuje też tam bagaże, pracuje w hotelowej recepcji, a na weekend dorabia w kopalni. No i tak to się kręci. 


Kopalnia opalu

Podziemne domy

Panorama na miasto - czyli nic ciekawego ;)

Z Coober Pedy zostało nam „jedyne“ 750 km do Uluru. Po opuszczeniu miasta postanowiliśmy skręcić z drogi głównej i zrobić 70-kilometrowy objazd po drodze szutrowej, by zobaczyć jeszcze prawdziwszy outback ;) i przy okazji słynny tzw. dog fence – ogrodzenie przeciw psom dingo. Nie byłoby nic specjalnego w tym ogrodzeniu, gdyby nie fakt, że jest to najdłuższe ogrodzenie na świecie. Ciągnie się przez trzy stany – Queensland, New South Wales i South Australia – na długości ponad 5300 km. Zostało zbudowane, aby odgrodzić psy dingo od owiec południowej Australii. 



Off road

Dog fence


Tam też zatrzymaliśmy się, by upichcić obiad na naszej camperowej kuchence i przekonać się, że wszystko w środku pokryte jest czerwonym pyłem. Zjedliśmy w pośpiechu, bo muchy nie dawały spokoju i ruszyliśmy z powrotem na drogę główną, w kierunku Uluru. 


The Breakaways

Po południu przekroczyliśmy granicę stanu Northern Territory i zadecydowaliśmy wielkie trzepanie auta z pyłu. Po drodze zahaczyliśmy jeszcze o jakiś przydrożny camping, gdzie za drobną opłatą wzięliśmy prysznic, naładowaliśmy baterie we wszystkich możliwych urządzeniach, by jeszcze przejechać te kilkadziesiąt kilometrów po zmroku do miejsca, w którym trasa główna prowadząca do Alice Springs krzyżuje się z 260-kilometrową drogą do Uluru.




Gwiazdy na outbacku są niesamowite. Droga mleczna jest tak wyraźna, że wydaje się nierealna. Po wyłączeniu silnika i zgaszeniu wszystkich świateł wrażenie to potęguje świadomość, że jesteśmy w samym środku kontynentu... 

Więcej zdjęć kliknij tutaj

Pozdrawiam,
Ania


PS. Właśnie otrzymałam najnowsze zdjęcia z naszego Harley Davidson Tour od pana kierowcy ;) Zamieszczam poniżej ;)









1 komentarz:

  1. ale wszystko podobnie :)
    tylko jak my jeździliśmy było mniej zielono, trochę wcześniej natknęliśmy się na kangury (trzeba było jechać do Flinders Range!), no i niestety ominely nas harleye ;)
    pozdro!

    OdpowiedzUsuń