czwartek, 4 listopada 2010

W krainie Mordoru... i Taupo



Dzień 4. Śr, 03.11.2010 – TONGARIRO NATIONAL PARK –> TAUPO – 100 km

Tongariro National Park jest najstarszym parkiem narodowym Nowej Zelandii, którego obszar pokrywają trzy wulkany – Mt Tongariro, Mt Ngauruhoe i Mt Ruapehu. Jest definitywnie jednym z najbardziej spektakularnych parków w Nowej Zelandii.
A skąd tytuł tego posta? Otóż w na pewno wszystkim dobrze znanym „Władcy Pierścieni“ posłużył on jako Mordor :)
Czy rzeczywiście Mordor to przypominało, my mieliśmy się okazję przekonać na 18,5 km szlaku o nazwie Tongariro Alpine Crossing.
Szlak ten zaczynało się w jednym miejscu, a kończyło po 8 godzinach w drugim miejscu – po drugiej stronie wulkanu, także o 7 rano spod naszego hostelu odjeżdżał bus, który odbierał później turystów o 16:00 kilkanaście kilometrów dalej.
My natomiast po wspinaczce z poprzedniego dnia i z niedoboru snu (odkąd przyjechaliśmy wstajemy codziennie max 8 rano!! ;P) nie byliśmy w stanie tak wcześnie wstać. Także zamiast o 6 wstaliśmy o 8, zjedliśmy śniadanie w pobliskiej knajpce i ruszyliśmy autem w miejsce, gdzie rozpoczynał się szlak. Z powodu opóźnienia, nasz plan był taki, że przejdziemy szlak do połowy, albo przynajmniej do godziny 15 żeby później wrócić do tego samego miejsca skąd zaczeliśmy (w innym przypadku nie mielibyśmy jak wrócić po samochód). Trochę szkoda, ale zachciało się nam pospać, więc nie mieliśmy wyjścia ;)
O 10 ruszyliśmy w drogę. Przez pierwsze pół godziny szliśmy polanką, aż dotarliśmy do pierwszych zboczy góry. Trasa dosyć łagodna, w krajobrazie zaczęły dominować skały wulkaniczne. Otoczenie raczej szare, gdzie niegdzie jakiś żółty strumyczek (podejrzewam, że przez zasiarczenie). Po godzinie łagodnego szlaku trasa zaczęła przybierać na trudności, w niektórych miejscach mieliśmy wrażenie jakbyśmy chodzili po popiole.
O tym, że jest to czynny wulkan, co jakiś czas przypominały nam tablice informujące o tym, co zrobić na wypadek erupcji lub trzęsienia ziemi ;P



Skały wulkaniczne


Po wielkiej męczarni w końcu dotarliśmy do krateru (w prawdzie nie głównego, bo główny był jakieś 1000 metrów wyżej), który chyba zawiódł oczekiwania Mateusza. Nie była to głęboka dziura, najlepiej jeszcze z lawą :P tylko ogromna jakby równina otoczona skałami, przez środek której prowadził oczywiście szlak.
Później znowu strome podejście (z krateru trzeba było jakoś się wydostać) i znaleźliśmy się na grzbiecie góry z której rozpościerał się piękny widok. Od tego momentu zaczęły nam towarzyszyć dziwne zapachy zgniłego jaja (czyt. siarki) ;) ze zboczy wulkanu wydostawały się opary, a kamienie były naprawdę ciepłe! I ten zapach siarki... zrobił się fajny klimat ;)



Spacer po kraterze





Rzeźba wulkaniczna


Opary wydostające się ze góry

Znowu szlak prowadził w górę, aż w końcu naszym oczom ukazały się w dole trzy piękne turkusowe jeziorka (woda oczywiście ciepła). Tylko żeby do nich dojść trzeba było zejść stromym zboczem pokrytym popiołem. Ze schodzeniem miało to mało wspólnego – dosłownie ześlizgiwaliśmy się jak na snowboardzie :) Przepiękne widoki! I mniej więcej w tym miejscu powinniśmy zawrócić, ale kiedy spojrzeliśmy na zegarek okazało się, że jesteśmy jakieś 2 godziny do przodu! Zdecydowaliśmy, że idziemy dalej, a jak dojdziemy do końca szlaku, to coś wykombinujemy, żeby wrócić z powrotem do auta.

Turkusowe jeziorka na szlaku






No comment ;)


Szlak powoli robił się coraz łagodniejszy, gdzie niegdzie przechodziliśmy przez dolinki, gdzie leżało jeszcze sporo śniegu, także z klimatu wulkanicznego tworzył się nagle zimowy :) (ulepiłam nawet bałwana ;P). Ostatnie kilka kilometrów, to już schodzenie ze szlaku, także nabraliśmy niezłego tempa tak, że równo o 16 dotarliśmy do parkingu, z którego turystów zaczęły odbierać różne firmy przewozowe. My mieliśmy szczęście i akurat trafiliśmy na jedną z nich, kóra jechała do miejsca początkowego :) Tam odebraliśmy nasze auto i udaliśmy się w stronę Taupo – najgłębszego jeziora Nowej Zelandii.





Lepię bałwanka ;)


Bałwanek ;D


Przed chwilą jakiś kamyczek zsunął się ze zbocza;)

Osiem miesięcy temu, zaraz po powrocie z Wyspy Południowej Nowej Zelandii, w restauracji, gdzie pracuję, poznałam dwie starsze parki, które przyjechały do Sydney na wakacje. Obie z Wyspy Północnej. Dużo wstedy rozmawialiśmy i na końcu zaproponowali mi, że gdybym kiedyś chciała przyjechać raz jeszcze do Nowej Zelandii, to bez problemu mogę się u nich zatrzymać. W dzień przed naszym wylotem wygrzebałam karteczkę z dwoma adresami mailowymi. Jedna para mieszkała obok Taupo. Pomyślałam, że spróbuję i napisałam do nich! Odpisali mi po kilku godzinach, że jak najbardziej możemy się u nich zatrzymać, podali adres i numer telefonu!
No i takim oto sposobem wieczorem dotarliśmy do Taupo, z którego odbiliśmy w boczną drogę. Kierowaliśmy się według wskazówek dojazdu, których udzielili nam w mailu, aż w końcu po 25 kilometrach znaleźliśmy dom w środku – jak by to napisać – niczego. Same pastwiska i jeden dom. Egzotyka jak nic ;) Janet i Mark przywitali nas bardzo serdecznie, wypiliśmy dwie butelki wina, rozmawialiśmy o wszystkim. Okazało się, że mają swoją farmę z 500 krów! Tego akurat nie zapamiętałam z naszej ostatniej rozmowy sprzed 8 miesięcy ;)
W końcu udaliśmy się do łóżek i zarządziliśmy wczesną pobudkę na następny dzień, z racji, że Mark obiecał zabrać nas na farmę pokazać krowy ;)

Dzień 5. Czw, 04.11.2010 – TAUPO –> ROTORUA – 80 km

Obudziliśmy się o 7:30, Janet przygotowała śniadanie dla wszystkich, powiedzieli nam co powinniśmy zwiedzić, po czym Mark zabrał nas na farmę (250 ha powierzchni), gdzie zrobiliśmy krótką wycieczkę objazdową, slalomem między krowami ;P Przefajnie ;)


Mark i jego farma :)

Następnie pożegnaliśmy się z naszymi hostami i udaliśmy się do miasta Taupo. Pogoda dosyć ładna, nieco pochmurno. Miasto urocze nad ogromnym jeziorem (606 km²). Po Queenstown (Wyspa Półudniowa) jest drugim bardzo popularnym miejscem jeśli chodzi o doznania ekstremalne. Od jakiegoś czasu chcieliśmy pójść na jet boating, czyli polegającej na półgodzinnej, ekstremalnej przejażdżce spacjalną łodzią po krętej rzece z gwałtownymi zrywami i 360° zakrętami. Tak więc poszliśmy do biura zabookować jet boating i tak jakoś nas naszło na bungy. Mat nigdy wcześniej nie skakał. Ja w prawdzie już skakałam, ale z dźwigu, a tu miałam skoczyć nad rzeką i to w pięknej sceneri ;) A co, raz się żyje! Kupiliśmy bilety i umówiliśmy się na 13. Do tego czasu mieliśmy jeszcze 2 godziny, także pojechaliśmy nad jezioro, wypożyczyliśmy małą żaglówkę i ruszyliśmy na sailing ;) Tylko wiatru za bardzo nie było ;) Godzinkę pożeglowaliśmy, po czym pojechaliśmy do centrum, gdzie mieli nas przewieźć na bungy. Odkąd kupiliśmy nasze bilety, Mateusz był już jakiś małomówny ;) Bał się troszkę :) Ale ja się nie dziwię, bo nawet ja się bałam, pomimo że był to mój drugi raz! ;)

Taupo




Golf - kto trafi w czerwoną flagę z lądu wygrywa NZ$ 10 000



Zawody rozpoczęte ;)



Ptactwo przybrzeżne wszelkiego rodzaju ;)


Sailing ;)


Po oddanych skokach przetransportowano nas nad rzekę, gdzie przez pół godziny wraz z grupą Azjatów szaleliśmy po rzece! ;) Zabawa przednia, rewelacyjne zwroty i zakręty! A wyczucie odległości kierowcy pomiędzy skałami a łodzią – bezcenne ;)
Po południu wróciliśmy do centrum, gdzie zjedliśmy obiad i ruszyliśmy w dalszą drogę – tym razem do oddalonego o 80 km od Taupo miasta Rotoura.
Ostatnie chwile przed skokiem




i skoczył :)



Mina mówi wszystko za siebie ;)




Jet Boating










Właściwie do samego miasta nie dotarliśmy, bo tę noc udało nam się spędzić również za pośrednictwem Couch Surfingu, u Bheema, mieszkającego na jeziorem, 20 km od miasta. Kiedy dotarliśmy pod wskazany adres, okazało się że to takie osiedle domków, które chyba można przenosić w całości ;) Domek parterowy, skromne warunki, ale ciekawa atmosfera ;) Na miejscu okazało się, że nocuje tam inny couch surfer ze Stanów. Sam Bheema okazał się ciekawym człowiekiem, wydaje mi się że koło trzydziestki, pochodzenia z RPA, od 6 lat mieszka w Nowej Zelandii. Poopowiadał nam o tym, jak przez 2 lata podróżował po Afryce z dwoma osłami i 150 dolarami, które mu wystarczyły przez ten caly czas na utrzymanie, a za drobne naprawy czy sztuczki pokazywane dzieciom, dostawał od miejscowych jedzenie ;P Brzmi niewiarygodnie, ale jak sam Bheema twierdzi – tak było :)
Zaoferował nam wspólne oglądanie filmu, ale moim priorytetem było kontynuowanie tego bloga, co też właśnie uczyniłam ;)

Skromna chatka Bheema ;)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz