wtorek, 2 listopada 2010

Kiwi Trip – czyli ponownie w Nowej Zelandii :)

Dzień 1. Nd, 31.10.2010 – SYDNEY -> WELLINGTON
W końcu nadszedł dawno wyczekiwany dzień – po 9 miesiącach ponownie zawitaliśmy w Nowej Zelandii :) Tym razem jednak na Wyspie Północnej.
O 10:00 lot z Sydney i po ponad 3 godzinach wylądowaliśmy w stolicy kraju – Wellington. Na lotnisku okazało się, że zapomnieliśmy wydrukować potwierdzenia lotu powrotnego Mata (co jest niezbędne do przepuszczenia na granicy) i kiedy mnie już przepuszczono, Mat musiał czekać samotnie aż sprawdzą, czy faktycznie ma wykupiony lot powrotny :/ Trochę to potrwało i wreszcze jako ostatni opuściliśmy lotnisko ;)
Busem przedostaliśmy się do centrum, udaliśmy się do hostelu, zostawiliśmy rzeczy i ruszyliśmy do centrum. Stolica – bez porównania do Sydney. Nie za duże miasto, z niezbyt wysoką zabudową i do tego nieco opustoszałe. Uderzyło nas też zimno, o którym już zapomnieliśmy w Sydney i doświadczyliśmy mroźnego wiatru (z racji, że Wellington jest rzekomo najbardziej wietrznym miastem na świecie). Poszwędaliśmy się po centrum, gdzie co jakiś czas spotykaliśmy drakule, upiory, duchy i inne strachy – oczywiście z okazji Halloween :)
W końcu udaliśmy się do hostelu, gdzie obejrzeliśmy film i poszliśmy spać.



Widok z samolotu


Halloween w Wellington


Wellington

Dzień 2. Pn, 01.11.2010 – WELLINGTON -> NEW PLYMOUTH (MT TARANAKI) – 360 km
Następnego dnia obudziliśmy się o 8, Mat skoczył po świeże bułeczki, po czym po śniadaniu udaliśmy się na jedną z głównych atrakcji miasta – cable car (czyli mniej więcej coś takiego jak wagonik prowadzący na Gubałówkę, czy też o ile się nie mylę na Górę Żar) Pogoda od rana rewelacyjna, słońce i jakieś 19 stopni. Stanęliśmy w kolejce z 40 emerytami i po kilkunastu minutach wjechaliśmy owym wagonikiem na wzgórze, gdzie znajdowały się Ogrody Botaniczne i z którego rozpościerał się widok na miasto. Pospacerowaliśmy tam i już pieszo zeszliśmy do miasta, gdzie wstąpiliśmy do Muzeum Narodowego – Te Papa.
Stamtąd wróciliśmy do hostelu, gdzie przechowaliśmy nasz bagaż, wskoczyliśmy do taksówki i pojechaliśmy odebrać nasze autko, które ma nam służyć już do końca podróży. Po załatwieniu wszystkich formalności odebraliśmy naszego Nissana Tiida, wróciliśmy do miasta i pojechaliśmy na Mt Victoria – wysoką górę, na którą można było wjechać autem i z której rozpościerał się piękny widok na całe miasto i tereny je otaczające :)
Zjedliśmy obiad i wreszcie udaliśmy się na północ wyspy – w kierunku wulkanu Mt Taranaki oddalonego o 360 km od Wellington.
Wjechaliśmy na autostradę, gdzie ograniczenie prędkości wynosi 100 km/h. Ale że ładna droga, to Mat chciał sprawdzić jak auto ciągnie ;) Nie minęły 3 minuty, a zza zakrętu wyłonił się wóz policyjny, który natychmiast nas zatrzymał ;P Śmiać mi się chciało, bo kilka godzin wcześniej mówiłam Matowi, że ja na żadne mandaty się nie składam i ma nie szaleć;P
Pan policjant okazał się człowiekiem bardzo wyrozumiałym jeśli chodzi o turystów (a być może przewodnik Lonly Planet na moich kolanach zrobił swoje), pouczył nas (przekroczyliśmy prędkość o 17 km, także bez szaleństw), zapytał się o nasze plany zwiedzania i pożyczył szerokiej drogi. Uff... $100 zaoszczędzone ;)
Ruszyliśmy w dalszą drogę. Około 20 dotarliśmy do New Plymouth, miasteczka położonego przy Parku Narodowym, kilkanaście kilometrów od wulkanu.
Kilka tygodni temu Mateusz zarejestrował się na Couch Surfing – czyli portalu, gdzie ludzie oferują noclegi za darmo, zbiera się za to opinie i wyrabia się historię Couch Surfingową. Kilka dni wcześniej skontaktował się z Trish, która zaoferowała nam nocleg na ten dzień. Szybko i bez problemu zajechaliśmy pod wskazany adres. Trish i jej mąż David okazali się rewelacyjną parą, od roku mieszkającą w Nowej Zelandii (przeprowadzili się z Wielkiej Brytanii). Trish, spokojnie po pięćdziesiątce, nauczycielka angielskiego i David, nieco młodszy od niej, elektryk.
Przywitali nas bardzo ciepło, zaprowadzili do pokoju, który jak i cały dom był bardzo ładny i przygotowany jak pokój hotelowy ;) Trish ugotowała nam kolację, otworzyliśmy wino i siedzieliśmy przez 3 godziny w salonie, rozmawiając o wszystkim :) Zapomniałam wspomnieć o kocie Grahamie, który cały wieczór przespał na moich kolanach :D Oboje okazali się miłośnikami motorów Harley Davidson (co Mat już wcześniej wyczytał ze zdjęcia na portalu CS) i zaprowadzili nas do garażu, gdzie oba cuda mogliśmy podziwiać. Nie muszę wspominać, że Matowi banan z twarzy nie schodził, kiedy pozwolili mu usiąść na jednym z motorów ;P A wybaczyć sobie nie mógł, że nie przyjechaliśmy do nich w weekend, bo powiedzieli, że mogli by z nami gdzieś pojechać :) Od teraz Mat zbiera na Harleya :)
W końcu rozeszliśmy się do pokoi i po kolacji i winie zasnęliśmy w mig.


Widok na miasto z Ogrodów Botanicznych

Kaczuchy :)

Wellington

Mt Victoria



I nasz Nissan Tiida ;)

Lotnisko w Wellington

Wellington z Mt Victoria


Totem na Mt Victoria

W drodze na Mt Taranaki

Mt Taranaki


Zachód słońca, w tle Mt Taranaki

Harley'e naszych hostów ;)

Dzień 3. Wt, 02.11.2010 – MT TARANAKI --> TONGARIRO NATIONAL PARK – 250 km
Obudziliśmy się o 7 rano z racji, że Trish i David musieli iść do pracy, pożegnaliśmy się i pojechaliśmy do centrum. Tam zjedliśmy śniadanie, obmyśliliśmy plan działania i udaliśmy się do oddalonej o kilkanaście kilometrów wioski, która była bazą wypadową na szczyt wulkanu. W centrum informacji turystycznej spawdziliśmy warunki pogodowe na szlaku, ubraliśmy się ciepło, bo pomimo iż pogoda dopisywała, wysoko w górach był jeszcze śnieg. Poinformowano nas do którgo miejsca możemy dojść, a gdzie już jest to niemożliwe bez odpowiedniego sprzętu.
W końcu ruszyliśmy na szlak, który już po chwili okazał się bardzo stromym i ciężkim do zdobycia zboczem wulkanu.
Z ciekawostki geograficznej – Mt Taranaki ma 2518 m n.p.m i wyraźnie dominuje w krajobrazie. Ostatnia erupcja miała miejsce 350 lat temu, a naukowcy twierdzą, że kolejna już dawno powinna nastąpić;)
Namęczyliśmy się niesamowicie, a do tego słońce grzało niemiłosiernie. Po 2 godzinach dotarliśmy już do schroniska, które było gdzieś na wysokości ponad 1400 m n.p.m i które miało być naszym najwyższym punktem z racji śniegu położonego wyżej. Chwilę odpoczęliśmy, zjedliśmy, po czym stwierdziliśmy, że zobaczymy jak się idzie wyżej. Momentalnie pogoda się zmieniła, zrobiło się wietrznie i mroźnie. Dotarliśmy do stromego zbocza pokrytego śniegiem. Ledwo wczołgaliśmy się do położonych wyżej schodów. Myśleliśmy że dalej już jakoś pójdzie, ale okazało się, że wyżej też jest śnieg, a schody kończą się po 10 metrach ;P Ja już zaczęłam się wahać, bo w adidasach i jeansach ośnieżonego szczytu nie zwojujemy. Ale Mat się uparł, że idziemy, no to poszliśmy. Chwilę przeszliśmy śniegiem, próbując butami formować wgłębienia na stopy, żeby się nie ześliznąć, po czym dotarliśmy do kamienistego zbocza. Wydawać by się mogło, że po gruncie lepiej się szło, ale po 30 sekundach nie byłam wcale do tego przekonana. Wszystki kamienie były ruchome, żwir się obsuwał i już od 20 minut nie przypominało to szlaku tylko wspinaczkę! W końcu dotarliśmy do kolejnych schodów, już nieco dłuższych, chwilę nimi przeszliśmy, po czym znowu naszym oczom ukazało się strome ośnieżone zbocze. Tu skończyła się moja granica odwagi (bądź głupoty) i zarządziłam schodzenie! Mat próbował jeszcze sypać żartami z rękawa, ale szybko mu ten uśmiech z twarzy zniknął, kiedy nie wiedzieliśmy za bardzo jak zejść. Mi do śmiechu nie było już od momentu kiedy postawiliśmy naszą stopę na śniegu. Co krok żwir się obsuwał (a my razem z nim!), więsze kamienie zaczęły spadać w dół, a oczami wyobraźni widziałam siebie spadającą z tymi kamieniami (w najlepszym scenariuszu – helikopterem ściąganą z góry) :| Klnęłam na siebie i głupotę, za którą przyszło nam zapłacić. No ale skoro byliśmy tacy odważni żeby wejść, to teraz panikować nie można, tylko kombinować jak tu zejść. Komicznie musiały wyglądać nasze próby niezręcznego schodzenia, bądź zsuwania, podczas gdy kilkanaście metrów od nas minęli nas alpiniści z rakami na butach! W końcu podpatrzyłam jak jeden z nich zsuwał się na siedząco i niewiele myśląc, usiadłam na śniegu i zaczęłam zjeżdżać. Sposób okazał się niezwykle dobry, aczkolwiek dostarczył nieco adrenaliny, a po dotarciu do schroniska suchej nitki na spodniach nie zostało... na szczęście z tej głupoty wyszliśmy cało i po ochłonięciu zeszliśmy na dół.
Na parkingu przebraliśmy się w suche rzeczy, po czym ruszyliśmy w dalszą drogę – w kierunku Tongariro National Park.
Nie wiem czy to z wrażeń, strachu, czy wysiłku, ale po wejściu do auta przespałam ¾ drogi ;) Po 4 godzinach nezwykle krętej trasy, z górzystymi zielonymi pastwiskami po obu stronach drogi, dotarliśmy wreszcie do hostelu położonego przy Parku Narodowym, po czym Mat padł na łóżko już o godzinie 20:00 ;P

Odpoczynek na szlaku


Ekstremalna wspinaczka



Widok ze szlaku


Mt Taranaki




Zajączek ;)

I tak przez 250 km... :)

W pewnym momencie na kilka kilometrów skończył się asfalt ;)

National Park Backpackers

Tongariro National Park


I orientacyjna mapka naszego położenia :)



2 komentarze:

  1. Ekstra!
    Też tak kiedyś zjeżdżaliśmy na dupach po śniegu z lodowca w Kazachstanie, zajebista frajda! ;)
    Pozdrawiamy i czekamy na więcej.

    OdpowiedzUsuń
  2. wiesz co ja tam probowalem jeszcze rzucac zartami ale nie znalazly one zrozumienia, szczegolnie w momencie kiedy kamienie zaczely spadac w dol...hehe
    ps1.bardziej sie zestresowalem gdy po 2 min na autostradzie paly mnie zatrzymaly..
    ps2.dzieki, ze bynajmniej na was mozna liczyc na komentarze ;P pozdro z Rotorua

    OdpowiedzUsuń