sobota, 6 listopada 2010

Cuchnąca Rotorua

Dzień 6. Pt, 05.11.2010 – ROTORUA –> TAURANGA – 60 km
Obudziliśmy się o 8.30 (z racji padającego od rana deszczu – pozwoliliśmy sobie dłużej pospać ;)). Pożegnaliśmy się z naszym hostem, który jeszcze udzielił nam kilku wskazówek, gdzie pojechać i co warto zobaczyć. W centrum zjedliśmy śniadanie, trochę się poszwędaliśmy po okolicy i pojechaliśmy zobaczyć to, z czego Rotoura słynie najbardziej.
Otóż samo miasto jest najbardziej dynamicznym obszarem geotermalnym w Nowej Zelandii – z eksplodującymi gejzerami, gorącymi źródłami i gotującymi się błotnymi jeziorkami. A cecha najbardziej rzucająca się w oczy (lub raczej w nos) – wszechobecny silny zapach zgniłego jaja – czyt. siarki, co dodaje miastu unikalnego klimatu.
Miasto leży nad jeziorem o tej samej nazwie – Rotoura, a dookoła znajdują się liczne baseny geotermalne i ośrodki spa.
My ruszyliśmy do oddalonego o 25 km od miasta miejsca, które polecił nam nasz host. Najpierw natknęliśmy się na błotniste jeziorka w środku lasu, które cały czas wrzały, gotowały się i wybuchały :)





Wjechaliśmy głębiej w las, zostawiliśmy samochód i pieszo ruszyliśmy wzdłuż niewielkiej rzeki, której temperatura mogła mieć mniej więcej 40 stopni. W pewnym miejscu rzeka tworzyła mały wodospad. Przez cały czas lało niesamowicie, ale my niewiele na to zważając wskoczyliśmy w stroje kąpielowe i daliśmy nura do gorącej wody! Rewelacja! Kąpiel w parującej rzece w samym środku lasu i do tego w ulewnym deszczu – bezcenne! :D
Oczywiście normalnie pewnie nie wskoczylibyśmy do tej wody, ale miejsce to polecił nam nasz host, także było wypróbowane ;) Istna egzotyka! :)





Następnie pojechaliśmy do Wai-O-Tapu – termalnego wonderlandu. Były to otwarte baseny z różnym rodzajem wód termalnych, od siarkowych, przez potasowe aż do magnezowych (czy coś ;P), między którymi prowadził wyznaczony szlak. Miejsce to nie było przeznaczone do kąpieli, gdyż temperatura wód przekraczała 75°C! Nie można było przekraczać wyznaczonych barierek, gdyż nawet kamienie parzyły! Ogólne wrażenia bardzo ciekawe – kolory jeziorek urocze :) I oczywiście smród i siarkowe opary towarzyszyły nam na każdym kroku;)











Pospacerowaliśmy sobie w tych oparach, aż w końcu się wypogodziło, wyszło słońce i po południu ruszyliśmy w dalszą drogę – do oddalonego o 60 km miasta Tauranga, a właściwie Mt Wanguanui (w Tauranga nie było już wolnych miejsc noclegowych). Także znaleźliśmy się już na wschodnim wybrzeżu. Dotraliśmy tam około 18, znaleźliśmy hostel i poszliśmy na obiad do pobliskiego baru. Miasteczko urocze, przypominające nadmorski resort. Jako że była dopiero 19, a nie chcieliśmy siedzieć w hostelu, to wybraliśmy się na, polecone przez pana na recepcji, otwarte baseny słonowodne – podobno jedne z nielicznych na świecie, naturalnie gorące :) Także znowu kąpiele;) Ściemniło się, zrobiło się klimatycznie i tak wygrzewaliśmy się do 21 tuż u podnóża wzgórza Mt Manguanui, na który wejść zamierzamy jutro :)




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz