piątek, 3 czerwca 2011

No hassle ;)

Lądujemy w Vientiane – stolicy Laosu. Stawiając pierwsze kroki po mieście, od razu czujemy, że coś jest nie tak. Jakoś tak cicho, spokojnie, kierowcy tuk tuków leniwie leżą na miejscu dla pasażerów nie myśląc nawet o nagabywaniu. Podchodzimy do wystawionego na ulicy menu, stojący nieopodal kelnerzy zdają się nas nie zauważać. Co jest? Czy to wciąż Azja?
Welcome to Laos – kraju, w którym wyznaje się zasadę, że za dużo pracy jest niedobre dla mózgu, więc trzeba się zrelaksować. Ludzie mają bardzo pozytywne nastawienie i stronią od okazywania zbędnych emocji. Kłótnie nie są wskazane, nie mówiąc nawet o podniesionym głosie. Jeśli chodzi o stosunek do turystów, to miejscowi nawet nie próbują zbytnio narzucać wysokich cen (oczywiście kierowcy tuk tuków rządzą się innymi prawami).

Ten piękny kraj ucierpiał jednak bardzo w latach wojny między Stanami Zjednoczonymi i Wietnamem. Laos, pomimo tego, że był państwem neutralnym, pozwolił Północnemu Wietnamowi korzystać ze swoich granic w celu zaopatrzenia wojska. W ramach odwetu wojska amerykańskie ciężko zbombardowały wschodnią i północno-wschodnią część kraju, przecinając w ten sposób owy szlak.

Szacuje się, że na Laos zrzucono około 260 milionów bomb, z czego 78 milionów nie eksplodowało! Do dzisiaj ludność tubylcza, szczególnie we wsiach położonych w lasach, zmaga się codziennie z tym ogromnym niebezpieczeństwem. Pociski tkwią w rzekach, pod korzeniami drzew, na polach. Są ogromnym zagrożeniem dla dzieci, które nie zdając sprawy z powagi sytuacji, szukają metalu na sprzedaż i wykopują niewypały z ziemi. Rok rocznie setki dzieci pada ofiarom ekslodujących bomb, ginąc, bądź pozostawiając je kalekami do końca życia.

W Vientaine znajduje się organizacja pod nazwą COPE, wspierająca ofiary niewypałów, zapewniając opiekę medyczną oraz produkcję protez i sprzętu rehabilitacyjnego. Tuż przy organizacji mieści się mała wystawa, gdzie umieszczone są fotografie ofiar, ich droga przez rehabilitację i powrót do życia codziennego. W mini kinie wyświetlany jest 50-minutowy dokument o szkoleniu miejscowych do rozpoznawania bomb i bezpiecznej ich detonacji, pokazujący przy tym ofiary niewypałów.
Miejsce porusza i zmusza do refleksji. Sama organizacja jednak daje nadzieję i niesie pomoc tym, którzy ucierpieli.

Przejażdżki rowerowe, to ostatnio nasz ulubiony sposób na zwiedzanie miast, szczególnie gdy temperatura sięga trzydziestu kresek, a wilgotność 80 procent (chodzenie wtedy jest zbyt męczące). Tak też zwiedziliśmy stolicę. Vientiane samo w sobie nie jest może rajem dla zwiedzających, ale kilka sztandarowych miejsc zobaczyliśmy. To 200-tysięczne miasto jest ciepłe i przyjazne, z szerokimi ulicami głównymi, zielonymi skwerami i piękną repliką paryskiego Łuku Triumfalnego. 


 Wat Si Saket

 Replika Łuku Triumfalnego 

 Wat That Luang


Około 25 kilometrów od miasta znajduje się Budda Park – niewielki park, przepełniony dziesiątkami betonowych rzeźb hinduskich i buddyjskich. Miejsce nieco dziwaczne, aczkolwiek ciekawe. Szczególnie kilkunstometrowa rzeźba leżącego Buddy. 




Nocnym autobusem udajemy się do oddalonego o 380 km Luang Prabang (380 km w 11 godzin daje całkiem niezły wynik). Luang Prabang, to istna perełka Laosu. Położony w porośniętych dżunglą górach, graniczący z Mekongiem, jest absolutnie pięknym, wpisanym na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO, miastem. Z dziesiątkami świątyń buddyjskich, przechadzającymi się mnichami, z francuskimi willami oraz niezliczonymi kawiarniami i restauracjami, a przy tym umiejscowione w atmosferze spokoju i relaksu – jest azylem dla szukających wytchnienia turystów.

Miasto wita nas deszczem. Chmury wiszą ciężko nad wierzchołkami gór, zacumowane na brzegu Mekongu łódki nie pozostawiają nadziei na szybką poprawę pogody. W Laosie zaczyna się pora deszczowa. Na lokalnym targu sprzedawcy kucają pod parasolami, zagarniając towar pod siebie i chyba tylko ledwo żywe ryby mają jakiś pożytek z deszczu, bo zdają się trzepotać z orzeźwieniem na wystawionych płachtach. Turyści pochowani w restauracjach leniwie sączą poranną kawę, nieliczni z parasolami skaczą przez kałuże.
Dawno deszczu nie widzieliśmy, więc nie mamy nic przeciwko i ukrywamy się w kawiarni przy rzece. A Luang Prabang nawet w deszczu ma swój klimat.

Ale cóż to, chmury się rozstępują i po chwili całe miasto okrywa słoneczna poświata. To by było tyle z pory deszczowej :) Zabieramy się do eksplorowania miasta. Chodzimy po uliczkach, zaglądamy do świątyń, obserwujemy miasto z pobliskiego wzgórza. Jest pięknie. Ku naszemu zaskoczeniu spotykamy poznaną w Birmie parę Szwajcarów, podróżujących po świecie już od ponad roku. Wymieniamy się naszymi podróżniczymi doświadczeniami sprzed minionych dwóch tygodni i jeszcze kilkukrotnie mijamy się na ulicy w ciągu naszego pobytu w Luang Prabang. Świat jest na prawdę mały.


 Widok na okolice Luang Prabang ze wzgórza Phu Si



Po zachodzie słońca główna ulica miasta przekształca się w nocny market, gdzie chodząc pomiędzy niezliczonymi stoiskami można kupić ręcznie robione szale, lampiony, biżuterię, wszystko czego dusza zabraknie. Wszystkiego można dotknąć, pooglądać, zastanowić się nad kupnem – bez jakiejkolwiek napaści ze strony sprzedających. Jest tu inaczej niż w pozostałych krajach Azji, gdzie sprzedający rzucają się na ciebie, wciskając dziesiątki innych rzeczy, krzyczą i po kilku minutach masz ochotę uciec z targu. Tak tu spokojnie. A przy tym tak piękne rzeczy, że najchętniej zostawiłabym tam pół portfela. Biorąc jednak pod uwagę pojemność mojego przeładowanego plecaka – nie jestem w stanie.




Odbijamy w uliczkę obok – tam z kolei stoiska z jedzeniem. Wędzone ryby, pieczone kiełbaski i całe uliczne bufety, gdzie nakładać na talerz można wszystko czego oczy zapragną. Po obfitej kolacji czas na (piąty już w tym dniu) koktajl owocowy. Owoców tu pod dostatkiem, a nazw niektórych do tej pory zapamiętać nie możemy. Wybieramy mieszankę owoców, pani nam to miksuje w blenderze i cyk – niebo w gębie. Najlepsze koktajle w Azji. 



Udajemy się do oddalonych o 32 kilometry od miasta wodospadów Kuang Si. Położone w przepięknej leśnej scenerii wodospady o turkusowej wodzie, przelewają się licznymi kaskadami przez wapienne skały. To doskonałe miejsce, by odpocząć i zmyć z siebie doskwierający upał. Relaksujemy się zarzywając chłodnej kąpieli w górskiej wodzie, urozmaicając sobie czas skacząc z wodospadu i huśtając się na linie a la Tarzan :) 
Na terenie parku znajduje się także schronienie dla niedźwiedzi ocalonych z rąk kłusowników.






W drodze powrotnej do miasta zatrzymujemy się w pobliskiej wsi, gdzie gromada dzieci próbuje nam wcisnąć ręcznie robione bransoletki. Smutnymi oczami błagają nas o zakup, wystawiają rączki po pieniądze. Kupujemy bransoletkę. Ale za to że tylko jedną – zostajemy obrzuceni przekleństwami po laosku i okrzykami go home! Heh...



Po kilku miłych dniach spędzonych w Luang Prabang, opuszczamy to miasto i udajemy się do Vang Vieng.
Vang Vieng, to małe miasteczko położone w górach, przy rzece. Pośród wielu możliwości spędzenia czasu na łonie natury, takich jak trekking, eksploracja jaskiń, pływanie kajakami czy wspinaczka górska – Vang Vieng słynie przede wszystkim z jednego szczególnego „sportu ekstremalnego“ – tzw. tubing. Sportu – bo polega na spływie po rzece w gumowych kołach (trochę większych niż te, których używaliśmy kiedy uczyliśmy się pływać), ekstremalnego – bo polega na piciu na umór w przybrzeżnych, specjalnie do tego przystosowanych barach. Jedno plus drugie daje wynik co najmniej jednego utonięcia turysty rocznie. Ale od początku.
Na tubing wybraliśmy się z poznaną kilka dni wcześniej parą Brytyjczyków i poznaną już na miejscu drugą parą tej samej narodowości. Do samego końca nie wiedzieliśmy na czym dokładnie to polega, póki nie przetransportowano nas do punktu początkowego – czyli baru numer jeden. Kilkanaście podpitych już Anglików (zaczęliśmy w południe) bawi się w pijackie gry, muzyka dudni z głośników, a każdy nowy dostaje darmowe shoty na wejściu. Nie żebyśmy byli jacyś drętwi, ale po 3 miesiącach podróżowania, zwiedzania i poznawania kultury innych krajów – odwykliśmy od takiego mało kulturowego widoku. No i tak po kolejce (bądź dwóch) piwa, spływa się kilkanaście metrów w dół rzeki, by wstąpić do drugiego, trzeciego i kilkunastu jeszcze innych barów. A każdy bar zachęca co lepszą promocją. Drinki pije się z wiaderek, bo szklanki już nie wystarczają, a przy zakupie wiaderka  – joint gratis! Na deser ciastko z haszyszem i suma sumarum, podążając takim szlakiem, na koniec dnia jest się kompletnie narąbanym.
My powyższe zrobiliśmy w łagodniejszej wersji i nawet się nieźle bawiliśmy. Może nie było to najbardziej kulturowe doświadczenie z Laosu, ale jak się weszło między wrony... ;)





Ogólnie Vang Vieng jest bardzo turystycznym miejscem, z mnóstwem tanich hosteli, barów i restauracji, puszczających non stop odcinki „Przyjaciół“, „South Parku“ czy „Family Guy“. Wieczorem jednak, gdy już cała masówka zjedzie z tubingu zaczyna się jedna wielka impreza. A że w 90 procentach Vang Vieng jest rajem dla Brytyjczyków, którzy po pijaku nie mają za grosz szacunku do miejscowych, to zataczające się w strojach kąpielowych Angielki i drący się Anglicy bez koszulek, panoszą się po ulicach, przyprawiając tych „porządniejszych“ o przeżegnanie się nogą.

Żeby nie było, dzień drugi spędzamy już na łonie natury. Wypożyczamy rowery, jeździmy po okolicznych wioskach i rozkoszujemy się widokiem otaczających gór. Jeden z miejscowych pokazuje nam dwie jaskinie, totalnie dziewicze i nie przekształcone jeszcze przez człowieka. Zaopatruje nas w latarki i schodzi z nami w ciemne korytarze. Pięknie.




Jaskiniowy Budda

W końcu żegnamy Vang Vieng i wracamy do stolicy, by złapać samolot do naszego kolejnego kraju.  


Więcej zdjęć jak zwykle tutaj

Pozdrawiam,
Ania

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz