Dzień 8. Nd, 07.11.2010 – COROMANDEL TOWN – PORT JACKSON -AUCKLAND– 350 km
Aloha!
Wita was mistrz kierownicy, który jak wiecie ma zawsze do opisania mrożące krew w żyłach sytuacje. Niektórzy z was mogą pamiętać np. naszą wyprawę do chińskiego ogrodu, po którym to odbył sie mój dziennikarski debiut.
Więc jeśli chodzi o to miejsce, gdzie rzekomo Kiwi (czyt. Nowozelandczycy) przyjeżdżają na wakacje to istotnie nas zaskoczyło. Trzeba tylko zaznaczyć, że trochę negatywnie. Ściślej mówiąc, to niedokładnie było miejsce jakiego się spodziewaliśmy. Droga z Coromandel Town do Port Jackson to w sensie komercyjnym, nietknięta jeszcze w żaden sposób przez człowieka dzicz. Do tego stopnia, że nie ma w sumie powodu, żeby sie zatrzymywać. Ja rozumiem, że to sie może podobać, o ile jest się samowystrczalnym tj. zrobiło sie zakupy na cały weekend, ma się nocleg, swoją wędkę i najlepiej łódź. Ewentualnie jeśli szukasz ucieczki od czegokolwiek (czyt. cywilizacji) to jest tu bardzo spokojnie i niewiele się dzieje. Coromandel Town w latach 70 był stolicą ruchu peace and love a cały ten krajobraz istotnie wpisuje się w filozofie hipisowską.
Dla kontrastu trzeba dodać, że tych 50 km do Port Jackson to najbardziej ekstremalna droga jaką było mi dane przejechać. Żadnych barierek bezpieczeństwa, które chroniłyby z upadku czasami w kilkuset metrową przepaść wprost do morza, a szerokość drogi to nieco więcej niż szerokość osobowego auta. Także frajdy było co nie miara. Ania też miała w tym swój udział, gdyż jak powszechnie wiadomo drzemie w niej dusza rajdowca, więc swoje pare kilometrów po lewej stronie też przejeździła. Kto by się tam przejmował faktem, że ruchu tam właściwie nie było żadnego, ale za to jakie zakręty! Osobiście jako pasażer też lekki stres mi się udzielił, ale jak to mówią: jest ryzyko jest przyjemność!;-)
Wydaje mi się, ogólnie rzecz biorąc, że Nowa Zelandia ma najbardziej malownicze drogi na całym świecie. Istotnie, na pewno nie są one najszybsze, ale przyjemność z jazdy jest poważnie trudna do opisania.
przejazd przez płynące przez drogę strumyki w Coromandel nikogo nie dziwi
I tak jak wspominałem, dojechaliśmy do Portu Jacksona, zatrzymaliśmy sie na pare sekndund, wypowiedziawszy krtótkie: „to już?“, wrócilimy tymi samymi krętymi, wąskimi i malowniczymi drogami przez Półwysep Coromandel by ruszyć w kierunku największego miasta Nowej Zelandi- Auckland położonego (jak się łatwo domyśleć) u podnóża wygasłego wulkanu Eden.
„City of sails“ tak często określane jest Auckland, ze względu na liczne jachty cumujące w porcie. Podobno miasto szczyci się największą liczbą jachtów przypadających na jednego mieszkańca. Z resztą popatrzcie sami jak to wygląda.
Zwiedzanie Auckland zaczęliśmy od Sky Tower, czyli najwyższej budowli Nowej Zelandii, gdzie punkt obserwcyjny jest na wysokości 220 metrów dając dość spektakularny obraz na miasto i całą okolice (wliczając wulkany;P).
Sky Tower oferuje jeszcze jedną atrakcję, która wymaga jednak nie mniejszej odwagi aniżeli bungee jump. A mianowicie z wysokości 192 m przymocowany do liny ochotnik zostaje spuszczony w czasie 16 s w dół, mając przy okazji zobaczyć (o ile zachowa przytomność umysłu) jak wygląda miasto z wysokoci w przyśpieszonym tępie.
Panorame Auckland najpiękniej jednak widać jeśli oddali się troche od CBD i popłynie statkiem np. do Devenport, gdzie to po wejściu na niewielkie wzniesienie (które nota bene jest wulkanem) podziwialiśmy (już prawie) zachód słońca.
Ze względu na czas, który nas gonił chcieliśmy podjąć próbę opuszczenia Auckland tego samego wieczoru by noc spędzić 230 km dalej na północ w Bay of Islands, niestety nasz Nissan to nie sleepervan tudzież świszczak Dziuby i Popka (patrz http://dziubopop.wordpress.com/) a recepcja w hostelu YHA w Paihia gdzie chcieliśmy dotrzeć otwarta była tylko do 8 p.m zostaliśmy zmuszeni zreygnować z planu i zostaliśmy do noc.